Marynarka USA chce stworzyć unikalną tarczę. Jej okręty wojenne będą chronione przez roboty
Wygląda na to, że rola bezzałogowych sprzętów wojskowych będzie wyższa, niż moglibyśmy przypuszczać. Dowiedzieliśmy się właśnie, że jeden z planów marynarki USA dotyczy wykorzystania dronów w roli ciągłej ochrony okrętów wojennych oraz logistycznych podczas operacji ekspedycyjnych oraz rozproszonych na spornych terenach. Wprawdzie nie będą one wykorzystywane w formie bohaterskich dronów-samobójców, przechwytujących wrogie pociski, ale pójdą o krok dalej i będą atakować potencjalne zagrożenia.
Czytaj też: Dla jednych ta broń jest koszmarem. Dla marynarki USA – dziecinną zabawą
Innymi słowy, marynarka ma zamiar zapewnić sobie dostęp do tanich i licznych grup uderzeniowych, które nie będą ograniczone wyłącznie do lotniskowców. Normalnie bowiem to właśnie lotniskowce są chronione za wszelką cenę podczas misji, a ich eskorta obejmuje wiele okrętów różnego typu, odpowiadających za zwalczanie zagrożeń powietrznych i nawodnych, co obejmuje nie tylko np. okręty wroga czy myśliwce, ale też pociski.
Problem w tym, że tego typu grupy uderzeniowe stanowią elitarne oddziały, których nie ma wiele i których utrzymanie kosztuje niebotyczne wręcz kwoty. Marynarka USA chce więc czegoś znacznie skromniejszego, co będzie można rozmieszczać znacznie częściej i tym właśnie czymś będzie flota małych bezzałogowych okrętów nawodnych z wyrzutniami przeciwlotniczych pocisków FIM-92 Stinger.
Czytaj też: Chiny opracowują karabin elektromagnetyczny o ogromnej mocy
Za pociski Stinger odpowiada firma General Dynamics, a aktualnie ich produkcję realizuje Raytheon Missile Systems. Można określić je mianem starych, bo ich projektowanie zakończono w 1967 roku, a do służby weszły w 1981 roku. Te długie na 1,52 metra pociski są naprowadzane na cel dokładnie w ten sam sposób, jak nasze polskie pociski Piorun, co oznacza, że wykorzystują głowice na promienie podczerwone, czyli kierują się na elementy emitujące promienie cieplne danego helikoptera, drona czy samolotu. Rozwijają prędkość 725 m/s dzięki dwustopniowemu silnikowi rakietowemu, a wedle specyfikacji są skuteczne przeciwko obiektom oddalonym o 4800 metrów i znajdującym się na wysokości do 3800 metrów. W cel uderzają swoją kilogramową głowicą bojową z efektorem HTA-3, aktywując go zapalnikiem uderzeniowym.
Te właśnie pociski zawitają na bezzałogowce GARC opracowane przez MAPC, które mogą rozwijać wysokie prędkości rzędu 65 km/h i pływać na dystanse rzędu 1300 km. Same w sobie są niewielkie, bo mierzą 4,78 metra długości i 1,73 metra szerokości, mogą płynąć z maksymalnie 453-kilogramowym obciążeniem, a ich system sterowania można skonfigurować tak, aby wykorzystywał łącza w zasięgu wzroku i poza nim. Te nawodne bezzałogowce mają również zapewniać dane na temat swojego aktualnego otoczenia i swojego stanu w czasie rzeczywistym, które będą przesyłane strumieniowo do operatorów.
Czytaj też: Nowy sprzęt wojskowy Rosjan powstał 10 lat temu i nadal nie trafił na służbę. Czy to się zmieni?
Aktualnie wiemy, że Marynarka Wojenna planuje eksperymentować z koncepcją MADS (Multi-domain Area Denial from Small-USV) już w 2024 roku i na jego rzecz wnioskuje o budżet w wysokości 5 milionów dolarów. Potencjał tego pomysłu jest wręcz ogromny, bo bezzałogowce w tej koncepcji zapewnią tanią i elastyczną warstwę obrony dla ogólnie wrażliwych okrętów zwłaszcza w spornych środowiskach, w których wrogowie dysponują zdolnościami antydostępowymi. Na tym ich rola jednak może się nie skończyć, bo jak to z bezzałogowcami bywa, te mogą również zostać wykorzystane do innych misji pokroju przekazywania informacji, rozpoznania czy nadzoru danego obszaru wodnego.