Do tajwańskiego HTC sentyment mam szczególny, a to za sprawą nie tylko wspomnianego przecierania szlaków dla samego Androida, ale również kilku modeli (m.in. HTC HD7 ze specyficzną podstawką i mobilną wersją Windows), które przeszły mi przez ręce. Wierzcie lub nie, ale korzystałem z kafelkowego Windowsa na telefonie i nadal żyję. W okolicach 2010 roku, za sprawą współpracy z Google’em, HTC obok LG włączył się do grona producentów urządzeń z serii Nexus, oferując doświadczenie czystego Androida, pozbawionego jakichkolwiek udziwnień i nakładek systemowych.
Trudno w to dziś uwierzyć, ale w 2011 roku HTC był trzecim największym producentem smartfonów na świecie, ustępując jedynie Apple’owi i Samsungowi.
Historia HTC, czyli Alleluja i Do Przodu, a potem jakoś to będzie
W tamtym czasie Tajwańczycy nadal mieli spore szansę liczyć się w branży. Rozochoceni sukcesem serii Nexus oraz współpracą z Google’em zadebiutowali z serią Desire, ale apetytu producenta ewidentnie nie dało się tak łatwo zaspokoić. Segmentacja oferty nabrała ostrego rozpędu i na scenę niemal natychmiast dorzucono kolejne urządzenia (Legend, Evo 4G, Thunderbolt, Sensation).
W pewnym momencie zrobiło się tego naprawdę sporo, więc w 2012 roku przyszedł pierwszy poważniejszy reset w postaci serii One (prywatnie używałem przez pewien czas modelu One X). Niezmiennie podobała mi się w telefonach HTC wysoka jakość wykonania. Producent nie stronił od metalu, który stanowił miłą odmianę od większości ówczesnych plastikowych obudów.
Przy okazji jednak odłączył się od wyścigu na megapiksele w aparatach z takimi firmami jak Samsung. Niektórzy twierdzili, że to właśnie wtedy zaczęły się pierwsze kłopoty Tajwańczyków, szczególnie dotyczące kwestii stosowanych w telefonach rozwiązań fotograficznych odbiegających jakościowo od propozycji konkurencji. Mimo szybkiego porzucenia idei pod nazwą UltraPixel i ponownego dołączenia wyścigu na megapiksele, sytuacja nie uległa widocznej poprawie.
W HTC przepadł gdzieś gen innowacyjności i wyznaczania trendów. Ich miejsce zajął gen nadążania za innymi. Można było odnieść wrażenie, że Tajwańczycy chaotycznie łapią się czego popadnie, żeby nie wypaść z coraz szybciej pędzącego pociągu. Lata mijały, przychody lawinowo spadały, na pewien czas firma odpuściła sobie kompletnie rynek smartfonów.
Czytaj też: HTC Desire 22 Pro, czyli trochę szpachli i tona pudru
Obecnie znów na nim jest, ale to tylko cień dawnej potęgi. Pozycja producenta skurczyła się za sprawą dyskusyjnego modelu zarządzania, chaotycznej strategii (najpierw: robimy tylko telefony premium, a kiedy to ostatecznie nie wypaliło: robimy telefony dla każdego) oraz marketingu, który w obliczu rosnącej konkurencji z Azji i ograniczonego budżetu miał coraz bardziej pod górkę z promowaniem nowych produktów. Koniec końców, lata mijają, mamy 2023 rok, a oni nadal swoje – nie wiadomo po co, nie wiadomo dla kogo i nie wiadomo dlaczego.
HTC U23 Pro to taki “niewiadomofon”. Połączenie z okularami MR to za mało
Odwykłem od pisania suchych newsów o kolejnych telefonach i jak teraz sobie zerkam na specyfikację techniczną HTC U23 Pro, to zastanawiam się, czym właściwie ten model miałby mnie kupić. Owszem, mamy spory ekran OLED (6,7 cala) Full HD+ z odświeżaniem 120 Hz, na którego górze łypie do mnie dziura obiektywu przedniego aparatu 32 Mpix. Na odwrocie tradycyjna wyspa z obiektywami aparatów (główny 108 MPix z optyczną stabilizacją, szeroki 8 Mpix, 5 Mpix do trybu makro i czujnik głębi 2 Mpix).
Pod maską za to starszy Qualcomm Snapdragon 7 Gen 1 (?) w wariancie z 8 lub 12 GB pamięci RAM i 256 GB przestrzeni na dane. Obudowa przynajmniej spełnia normy IP67 (odporna na zanurzenie i zakurzenie), a wbudowany akumulator o pojemności 4600 mAh można ładować zarówno tradycyjnie (30W) jak i bezprzewodowo (15W). Nic szczególnego, a jedynym wyróżniającym się dodatkiem może być tu aplikacja VIVERSE, która współpracuje z okularami VIVE XR Elite do rzeczywistości mieszanej. Przewidywana cena – w okolicach 550 euro.
Swoją drogą, hashtag towarzyszący promocji #seeUagain przywołuje mi na myśl skojarzenia z artystą o przebrzmiałej dawno sławie, którego nikt na koncerty specjalnie nie zaprasza, ale on i tak przyjeżdża, więc niech już swoje zagra i wraca do domu. Znacie takich, prawda? Wypada zaprosić.