Jednostki specjalne to za mało powiedziane. Stany Zjednoczone szkoliły spadochroniarzy z bombami atomowymi
Podczas zimnej wojny zarówno USA, jak i ZSRR były zaangażowane w wyścig zbrojeń, który obejmował rozwijanie i gromadzenie broni jądrowej w celu zwiększenia swojej potęgi i odstraszenia potencjalnych przeciwników. Jednak stratedzy wojskowi po obu stronach zdawali sobie sprawę z podatności tej broni na wrogi atak, bo zarówno silosy, jak i samoloty, które przenosiły pociski atomowe, można było łatwo zniszczyć lub uziemić. Aby temu przeciwdziałać, Stany Zjednoczone opracowały ściśle tajną i kontrowersyjną strategię w ramach programu Green Light (z ang. Zielone Światło).
Czytaj też: Piloci F-35 ryzykowali własnym życiem, choć problem z systemem “ostatniej szansy” był znany
Ten program z lat 50. ubiegłego wieku miał na celu wyszkolenie i wyposażenie personelu sił specjalnych w SADM, a więc małą, przenośną broń jądrową. Broń ta była umieszczana w specjalnie zaprojektowanych twardych futerałach do transportu na plecach lub między nogami żołnierzy sił specjalnych i nie była specjalnie duża. Ważyła około 70 kilogramów, miała zaledwie 61 centymetrów długości i 41 centymetrów szerokości, a jej głowica bojowa, czyli W-54 lub B-54 ważyła około 26,5 kg.
Czytaj też: Korzystają z nich tylko najlepsi piloci. Dlaczego pociski AGM-88 HARM to niszczyciele radarów?
Można powiedzieć, że były to takie “niszczące świat plecaki”, parafrazując słowa ojca broni nuklearnej, a choć ich wydajność do 1 kilotony (na Hiroszimę i Nagasaki zrzucono 15- i 20-kilutonową bombę atomową) nie wydaje się specjalnie wysoka, to w praktyce i tak mogła wiele zrobić. Mowa o uszkodzeniu budynków w promieniu około 600 metrów i zabiciu wszystkiego w promieniu 1200 metrów, a to tylko bezpośredni skutek samego wybuchu, któremu towarzyszy również m.in. uwolnienie promieniowania. Takie bomby na całe szczęście nie miały pochłaniać samych operatorów, bo ich detonacja zachodziła za pomocą m.in. sygnału radiowego lub przewodu.
Uzasadnieniem tej strategii było umożliwienie wojsku przeprowadzania tajnych operacji rozmieszczania broni jądrowej bliżej potencjalnych celów, minimalizując czas reakcji i zwiększając element zaskoczenia. Żołnierze sił specjalnych, którzy przeszli intensywne szkolenie w zakresie obsługi broni jądrowej, przechodzili w tym celu rygorystyczne procesy selekcji i byli wybierani ze względu na swoje wyjątkowe cechy fizyczne i psychiczne. Ci ludzcy niszczyciele światów byli też obecni w Wielkiej Brytanii, Turcji, Włoszech czy w dawnej republice niemieckiej, ale na szczęście z czasem z nich zrezygnowano.
Czytaj też: Piloci USA będą niszczyć z prędkością światła. Rewolucja systemów obronnych na horyzoncie
Czy był to idealny sposób na rozmieszczanie broni jądrowej? Zważywszy na ryzyko przechwycenia oraz wypadków, zdecydowanie nie, bo potencjalna przypadkowa detonacja byłaby wręcz niewyobrażalnie paskudna w swoich skutkach. USA eksplorowało jednak każdy możliwy sposób na rozwinięcie swoich sił atomowych. Nieco lepiej Amerykanie trafili z bronią atomową do wyrzutni, ale i ona nie przetrwała próby czasu. Więcej o atomówkach na froncie, czyli broni M388 Davy Crockett, przeczytacie tutaj.
PS – po więcej materiałów najwyższej jakości zapraszamy na Focus Technologie. Subskrybuj nasz nowy kanał na YouTubie!