Szok i niedowierzanie. To nie samochód elektryczny spowodował pożar duńskiego statku

Nieco ponad dwa tygodnie temu świat obiegła wiadomość o pożarze samochodowca Fremantle Highway. Przewożący, jak się okazało, aż 3784 pojazdy (w tym wiele luksusowych marek, m.in. Rolls-Royce’a) statek stanął w ogniu z nieznanych przyczyn, a jeden członek załogi zmarł. Po wielu dniach starań udało się statek odholować do portu, gdzie został poddany inspekcji i choć nadal nie znamy przyczyny pożaru, to wiemy już, że nie jest ona taka, jak wszyscy podejrzewali.
Szok i niedowierzanie. To nie samochód elektryczny spowodował pożar duńskiego statku

Szok i niedowierzanie – to nie samochód elektryczny spowodował pożar frachtowca. Aż trudno uwierzyć, biorąc pod uwagę, z jaką lubością media rozpisywały się o tym, że to z całą pewnością jeden z 500 pojazdów elektrycznych pod pokładem odpowiada zarówno za pożar, jak i za to, że trudno go ugasić.

Tymczasem po wstępnej inspekcji okazało się, że na pokładzie, na którym znajdowały się auta elektryczne… w ogóle nie było ognia, a samochody wydają się być w dobrym stanie. Pożar wybuchł najprawdopodobniej na ósmym pokładzie (statek ma ich 12). Peter Berdowski, szef firmy ratowniczej Boskalis, która próbuje odzyskać co się da ze spalonego samochodowca, powiedział w wywiadzie dla niderlandzkich mediów w Eemshaven, że około 2700 samochodów na pokładzie zostało zniszczonych i prawdopodobnie nie uda się ich odzyskać.

Fremantle Highway ma zostać w porcie w Eemshaven aż do 14 października, a tymczasem eksperci z Volkswagena, BMW, Mercedesa i innych marek samochodów transportowanych tym samochodowcem, zastanawiają się, jak bezpiecznie przetransportować auta, które uda się uratować; w tym elektryczne.

To nie samochód elektryczny jest winny pożaru Fremantle Highway. A ludzie i tak wiedzą swoje

Większą tragedią niż pożar, na którym kilka giga-korporacji straci promil swoich rocznych dochodów, jest reakcja mediów i ludzi w internecie. To jest prawdziwy dramat. Pisałem o tym tuż po wybuchu pożaru na frachtowcu, gdzie media – w tym z branży technologicznej – z lubością rozpisywały się, jak to samochody elektryczne prawdopodobnie spowodowały pożar, mimo tego, że od samego początku było wiele niejasności.

Nie było pewności, ile samochodów elektrycznych tak naprawdę znajduje się na pokładzie, bo list spedycyjny przekazany straży granicznej nie pokrywał się z dokumentacją armatora. Początkowo mówiono o 25 autach elektrycznych pod pokładem, a potem okazało się, że było ich jednak około 500.

W takich sytuacjach rolą mediów powinno być podkreślanie, czego nie wiemy, a nie wydawanie osądów na podstawie informacji, których nie sposób potwierdzić. Jednak pożary aut elektrycznych dosłownie rozpalają publikę do czerwoności, co widać było zarówno w sekcjach komentarzy po pierwszych informacjach na temat pożaru:

Sekcja komentarzy pod jednym z tekstów o pożarze duńskiego statku

Tak np. sprawę komentowało TVP Info – na statku PŁONIE 25 nie 500 samochodów elektrycznych. Drogie TVP Info, może teraz jakieś sprostowanie, skoro jednak nie płoną?:

Druga strona medialnej debaty wcale nie lepsza. TVN24 – prawie pół tysiąca TRUDNYCH DO UGASZENIA SAMOCHODÓW ELEKTRYCZNYCH na pokładzie płonącego statku. Niby nie wprost, ale jednak insynuacja jest silna:

Swoje 3 grosze oczywiście wtrącili też prawicowi politycy, podając te wpisy dalej, czy nawet wręcz posuwając się do bezpośrednich komentarzy, że auta elektryczne niszczą życie w wodach morza północnego, jak zrobił to np. Sekretarz Stanu w Ministerstwie Klimatu i Środowiska. Panie Edwardzie, rozumiem, że teraz możemy liczyć na sprostowanie?

Efekt? Ludzie i tak wiedzą swoje. To komentarze pod postem na Facebooku, dotyczące artykułu o tym, że to jednak nie elektryki były winne pożarowi, w serwisie, który bardzo lubi pisać o pożarach aut elektrycznych, bo to się świetnie klika:

Nie dajmy sobie wmówić, że jest inaczej – to media sprawiły, że ludzie wydali wyrok. Wiedząc, że temat jest nomen-omen zapalny, wystarczyło w nagłówkach rzucić insynuację, jakoby Fremantle Highway był kolejnym przykładem „jak to auta elektryczne palą się jak zapałki” i ludzie wydali wyrok. Efekt tego jest taki, że nawet teraz, kiedy dysponujemy wynikami oględzin spalonego frachtowca, statystyczny komentator prędzej uzna, że to „spisek ekooszołomów” i „ktoś próbuje wyciszyć sprawę” niż to, że się mylił, a samochody elektryczne jednak nie palą się tak często, jak piszą o tym media.

A może byśmy tak ponarzekali na to, co dzieje się z cenami nowych samochodów?

Media i komentujący przepalają (he he) energię na tematykę pożarów aut elektrycznych, bo to prosty chłopiec do bicia. A może powinniśmy ukierunkować tę energię gdzie indziej? Choćby na to, jak absurdalne są wzrosty cen nowych samochodów w ostatnich kwartałach, których nie da się już uzasadnić samą sytuacją ekonomiczną na świecie? Widzieliście, o ile podrożała Toyota Rav4 na nowy rok modelowy? Widzieliście, o ile droższe na przestrzeni ostatniego roku stały się takie auta jak Kia EV6 czy Audi Q4? Wiecie, że idąc dziś do salonu po zakup nowego auta nie mamy pewności, że kupimy go w takiej cenie, jak w chwili składania zamówienia? Według raportu SAMAR-u na przestrzeni ostatnich 4 lat ceny samochodów wzrosły o przeszło 65% i blisko 13% rok do roku.

I łatwo byłoby to zwalić na sytuację ekonomiczną na świecie, ale trudno to zrobić, gdy z jednej strony część marek nie przestaje zawyżać cen, podczas gdy Tesla obniża ceny (i wciąż notuje świetne wyniki) a auta chińskich marek jakoś nie muszą kosztować fortuny, choć oferują miejscami znacznie wyższy standard od marek „legacy”. I zanim ktoś powie, że to wszystko wina inflacji, rosnących cen komponentów, etc., polecam zerknąć na raporty finansowe największych marek.

W tym tempie zanim nastanie „era płonących elektryków”, których tak boją się komentatorzy, nastanie era „stać mnie najwyżej na rower z demobilu”, bo niestety w parze z drastycznym wzrostem cen samochodów (także używanych) wcale nie idzie gwałtowny rozwój transportu publicznego. Ba, wręcz zaliczamy regres w tej materii, a mimo zbliżających się wyborów nie słychać, by którakolwiek partia zamierzała coś z tym zrobić. Może o to zacznijmy się podpalać, zamiast o wyimaginowane problemy z płonącymi na prawo i lewo samochodami elektrycznymi. Zewsząd słychać gorzki płacz, jak to strasznie będzie w 2035 roku, gdy nie będzie można już kupić auta spalinowego. I zgadzam się, że po drogach wtedy będzie jeździć mnóstwo spalinowych „gruzów”, ale wcale nie dlatego, że ta zła niedobra Unia zabroniła kupować samochodów spalinowych, ale dlatego, że samochody już dziś stają się tak drogie, że na zakup nowego auta stać tylko nielicznych. I wtedy dopiero będziemy mieli plagę pożarów samochodów, gdy średni wiek auta na polskich drogach stanie się jeszcze większy, niż i tak zatrważające 14 lat (a co drugie auto – 16 lat), jakie dziś ma statystyczny wóz polskiego kierowcy. Zaręczam, że zaniedbane, starsze auto spalinowe spali się o wiele chętniej, niż nowy elektryk.

*Grafika główna: Rijkswaterstaat / X