Gry wideo, czyli jak zbudować u odbiorców pamięć złotej rybki
Cytując klasyka – remember, no preorders, a choć regularnie jest to nam przypominane w sektorze gier, to można mieć wrażenie, że na błędach wcale się nie uczymy. Gracze odbierają wiele gier we wręcz sinusoidalny sposób. Najpierw budują w sobie wysokie oczekiwania w oczekiwaniu na upragniony dzień premiery, a później zderzają się z rzeczywistością. Wtedy albo jest to zderzenie bardzo bolesne, kiedy gra nie jest tym, czym powinna (Cyberpunk 2077), albo przypomina bardziej ukłucie (wydłużone walki czy trzeci akt w Baldur’s Gate 3 w porównaniu do pierwszego). Innymi słowy, gry idealne nie istnieją i nie powinniśmy się temu dziwić.
Czytaj też: Ostateczny sprawdzian CD Projekt Red. Remake Wiedźmina będzie “być albo nie być” Redów w oczach graczy
Tyle tylko, że na tego typu doświadczeniach jako gracze się nie uczymy i przy byle pierwszej okazji “nowego Wiedźmina” od razu czujemy wypieki na twarzy. Tak oto kręci się karuzela rynku gier, a my nie mamy nic przeciwko, aby karmić się przedpremierową marketingową pożywką. Tyle tylko, że nawet jeśli finalnie rozczarujemy się oczekiwaniami, to wcale nie wyciągamy z tego solidnych wniosków i już od razu wypatrujemy kolejnego “pociągu hajpu”, aby weń wskoczyć i ruszyć ku kolejnej premierze.
Dlatego właśnie im większy jest hype na grę, tym większy krótkoterminowy problem mogą mieć finalnie gracze i deweloperzy, będący w czymś w rodzaju relacji hate-love. Jeśli nie udowodnił ci już tego Cyberpunk 2077, to z pewnością zrobi to GTA VI czy w odległej przyszłości również “kolejny Wiedźmin”. Tyle tylko, że gracze, a przynajmniej ci bardziej zaangażowani w rynek, a nie niedzielni, mają cenną dla firm pamięć złotej rybki… i bardzo miękkie serce. Jeszcze kilka dni temu powiedziałbym, że finalnie się z tego wyleczyłem raz na zawsze… no ale ten Cyberpunk.
CD Projekt Red coś we mnie zniszczył i na nowo odbudował
Miałem wrażenie, że 10 grudnia 2020 roku raz na zawsze wyleczyłem się z największego grzechu dzisiejszego gracza – przepremierowego hype’u. Nie dlatego, że spotkanie z Cyberpunkiem 2077 nie należało dla mnie do przyjemnych, bo takie akurat nie było. Wręcz przeciwnie, bo przez pierwsze godziny bawiłem się wręcz fenomenalnie. Prawdziwy wstrząsł przyszedł dopiero później, bo dopiero wtedy, kiedy wczytałem się w pierwsze recenzje, pooglądałem zestawienia błędów i po kilkunastu godzinach zrozumiałem, że przedpremierowe obietnice i zapowiedzi można włożyć między bajki. Innymi słowy, wtedy zrozumiałem, że oczekiwanego przez lata Cyberpunka 2077 zwyczajnie nie dostałem.
Wtedy było tego dla mnie po prostu za dużo i dlatego byłem pewny, że raz na zawsze wyleczyłem się z przedpremierowego “hajpowania” na grę. Przypadku Cyberpunka 2077 nie powtórzył Elden Ring, nie powtórzył Hogwart’s Legacy i nawet Baldur’s Gate 3… aż tu nagle trzy lata później zarezerwowałem sobie kilka wolnych wieczorów, które przeznaczyłem na przygodę z “nowym Cyberpunkiem”. Można powiedzieć “oh shit, here we go again”, ale tym razem z tą grą, a raczej jej dodatkiem, było zupełnie inaczej i te wszystkie przemyślenia uderzyły we mnie dopiero po tej scenie:
Natrafiamy na nią mniej więcej w połowie fabuły dodatku i co najciekawsze, możemy całkowicie ją pominąć, po prostu realizując zadanie. To oznacza, że twórcy poświęcili na pewno całą masę czasu na zrobienie małego dzieła sztuki, które ot tak można ominąć, idąc za znacznikami. Z czasem dostajemy wprawdzie dostęp do braindance z tym pokazem, co potwierdza, że twórcy zwyczajnie chcą, żeby wszyscy gracze zwyczajnie go obejrzeli, ale to i tak nie to samo. Czym innym jest bowiem odpalenie go na kanapie we własnym megabloku, a czym innym obejrzenie go podczas szpiegowskiej misji.
Czytaj też: Pracownicy CD Projekt Red zakładają związek zawodowy. To wielki krok dla całej branży
Takie coś w czasach narzekania na gry wideo od największych firm (z pewnymi wyjątkami) nie tylko jest po prostu godne szacunku, ale też potwierdza, że artyzm i oddanie kunsztowi tworzenia gier w CD Projekt Red wcale nie umarł w dniu premiery Cyberpunka 2077. Dodajmy do tego naprawdę fenomenalną historię w dodatku Widmo Wolności, świetnie wykreowane nowe postaci, nieszablonowe podejście do historii oraz realizację głównych wątków pod kątem samego gameplay’u i tak oto otrzymujemy mieszankę, która sprawiła, że przynajmniej mnie “Redzi znów kupili”. Ba, mogę przyznać, że pewnym sensie nawet przywrócili wiarę w to, że artyzm w molochach na rynku gier nie zniknął. Dziś jestem już pewny, że przy pierwszej lepszej okazji ponownie wskoczę do “pociągu hajpu” i coś czuję, że będzie to pociąg, w którym główny bohater dzierży dwa miecze i oba są przeznaczone na potwory.