Obecnie światowe potęgi coraz częściej zwracają swoją uwagę na zdalnie sterowane maszyny bojowe, a nawet te sterowane w zupełności sztuczną inteligencją. Warto jednak wiedzieć, że wykorzystywanie bezzałogowych sprzętów na froncie było znane już w II wojnie światowej. Jednym z najlepszych tego przykładów są często pomijane w opowieściach z tego okresu zdalnie sterowane miny Goliath, ale nic w tym dziwnego. To bowiem bardziej wyłącznie ciekawostka niż coś, co odmieniło losy wielu bitw, choć daleko im do osławionej “skuteczności” szkolonych przez sowietów psów z ładunkami wybuchowymi do niszczenia pojazdów gąsienicowych.
Czytaj też: Czym są PPZR Piorun? W nasze rodzime zestawy rakiet przeciwlotniczych uwierzyło nawet USA
Zdalnie sterowane miny Goliath
Jeżdżące na swoich małych gąsienicach lekko opancerzone pojazdy, które produkowano w latach 1942-1945, zawdzięczają swoją nazwę po prostu przeznaczeniu. Początkowo (w ramach modeli Goliath Sd.kfz 302) były to ważące 370 kg jednostki o długości półtora metra i wysokości 56 cm, które zdalnie kierowało się na wrogie osłony, czołgi, jednostki piechoty, czy nawet mosty oraz budynki. Swoją teoretyczną wszechstronność zawdzięczały 60-kilogramowemu ładunkowi wybuchowemu. Ten w połączeniu z napędem i odbiornikiem, robił z nich “zdalnie sterowane miny”.
Powyższa specyfikacja opowiada jednak pierwotnej, napędzanej dwoma silnikami elektrycznymi o mocy łącznej 5 koni mechanicznych wersji, które rozpędzały Goliata do 6 km/h. W 1943 roku do gry wszedł już nieco większy i cięższy o 60 kg Goliath Sd.kfz 303, który był już lepszy pod praktycznie wszystkimi kątami. Znaczący wzrost możliwości zawdzięczał 100-kilogramowemu ładunkowi wybuchowemu oraz dwucylindrowemu 12,5-konnemu silnikowi benzynowemu.
Gdyby tego było mało, zyskał 10, a nie 5-milimetrowy pancerz, a jego zasięg zdalnego sterowania wzrósł z półtorej do aż 12 kilometrów. Dlatego to ten model jest najbardziej interesujący, choć nie można zapominać o tym, że powstała też rumuńska wersja pozbawiona pancerza i z lepszym napędem, ale o niej informacje są niestety szczątkowe. Nic dziwnego – był to tylko prototyp o znacznie wyższej wadze, bo rzędu aż dwóch ton.
Czytaj też: Jak wojna jądrowa zmieniłaby całą planetę?
Chociaż w teorii konstrukcja min Goliath wydaje się prosta i tym samym tania w realizacji, to jak na jednorazową broń, był to szalenie drogi wynalazek, który w przeliczeniu kosztował zdecydowanie ponad 53000 zł. Taką kwotę pożerał każdy jeden egzemplarz, który pod pancerzem posiadał trzy “sekcje”. W pierwszej znajdował się ładunek wybuchowy, w drugiej napędzający gąsienice silnik benzynowy (lub dwa silniki elektryczne), a w trzeciej zestaw potrzebny do zdalnego sterowania w postaci dłuuugiego przewodu.
Odpowiadał za nie jeden operator, który kierował zdalnie sterowaną minę Goliath na przeciwników z bezpiecznej odległości. Jednak pomimo tego, że wyprodukowano 7564 z nich (5079 o napędzie spalinowym), nie były one zbyt częstymi gośćmi na polu bitwy. Pozostaje pytanie, dlaczego?
Zdalnie sterowane miny Goliath w bitwach
Historia nauczyła nas już niejednokrotnie, że papier przyjmie wszystko, a to, co w teorii zapowiada się wręcz rewolucyjnie, w praktyce może okazać się klapą. Chociaż w tym przypadku nie ma co kusić się o stwierdzenie, że zdalnie sterowane miny Goliath były zupełnie bezużyteczne w praktyce, to możecie wyobrazić sobie, że kiedy Nazistowskie Niemcy upadały, wydawanie ponad 53000 zł na jednorazową broń było strzałem w kolano. Cena produkcji, to jednak tylko jeden z czynników, który doprowadził do tego, że ta broń jest jedynie powojenną ciekawostką.
Czytaj też: Ropa solą naszych czasów, czyli o sprzeciwie względem elektrycznych samochodów i ropnej potędze
Dręczył je też problem niskiej prędkości, niewielkiego prześwitu rzędu 11,4 cm, wrażliwego przewodu sterującego (nikt wtedy nie myślał o zdalnym sterowaniu), czy niewystarczająco grubego pancerza. To sprawiło, że kiedy już na front dotarły trudne i tak w transporcie zdalnie sterowane miny Goliath, szanse na to, że osiągną docelowy cel, były i tak małe. Gdyby tego było mało, daleko było im do czołgów pod kątem skuteczności przemierzania terenu, a na dodatek, kiedy skupiły na sobie uwagę wrogów, ich unieszkodliwienie nie było trudne.
Historia podaje jednak wykorzystanie tej broni przez Wehrmacht na każdym froncie od 1942 roku. Używali jej głównie wyspecjalizowane jednostki pancerne oraz inżynierowie bojowi. Najwięcej wspomina się o ich wykorzystaniu podczas bitwy pod Anzio w kwietniu 1944 roku, na plażach Normandii podczas słynnego, krwawego desantu, czy nawet podczas walk z Powstaniem Warszawskim w 1944 roku, gdzie Goliath 303a został zdobyty przez powstańców i teraz znajduje się na wystawie w Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie (zdjęcie poniżej).
Czytaj też: Broń fosforowa w Ukrainie. Rosja przekroczyła kolejną granicę
Wiele z nich zostało też przejętych przez aliantów, którzy uznali zdalnie sterowane mini Goliath za broń o niskiej wartości bojowej. Dlatego kilka z nich wykorzystano w formie holowników samolotów przez Siły Powietrzne Armii Stanów Zjednoczonych. Do tej pory w Polsce możecie zobaczyć te pojazdy, które położyły podwaliny technologii zdalnego sterowania we wspomnianym muzeum w Warszawie, ale też we Wrocławiu.