Ekran smartfona przyprawia mnie mdłości. Koncepcja urządzenia do wszystkiego wydaje mi się coraz bardziej chybiona

Kojarzycie ten kultowy GIF, na którym widać, jak wiele rzeczy – niegdyś powszechnych w naszym życiu – zastąpił nam smartfon? Nie wiem, czy to kwestia wieku, zmęczenia, zdziadzienia czy rzeczywiście coś w tym jest, ale ostatnimi czasy coraz częściej mam wrażenie, że koncepcja urządzenia “wszystko w jednym” jest nieco chybiona.
Ekran smartfona przyprawia mnie mdłości. Koncepcja urządzenia do wszystkiego wydaje mi się coraz bardziej chybiona

Był czas, gdy bez reszty zakochałem się w możliwościach smartfona. Podejrzewam – jak wszyscy. Ba, do dziś mało co uruchamia mnie bardziej, niż stwierdzenie “jak można wydać kwotę XXX na telefon?”. Na jaki telefon? To, co nosisz w kieszeni, to mini-komputer o możliwościach, jakie 15 lat temu pozostawały w sferze marzeń. To brama, przez którą dostajesz dostęp do niemal całej wiedzy i rozrywki tego świata. To narzędzie komunikacji, pozwalające ci dotrzeć do dowolnego miejsca na świecie. To aparat fotograficzny lepszy od większości kompaktowych cyfrówek, jakie mogliśmy nabyć jeszcze dekadę temu. Telefon to dziś de facto najmniej istotna funkcja smartfona. Urządzenia te spowszedniały nam jednak na tyle, iż przestajemy dostrzegać ich wyjątkowość, a jednocześnie nadużywamy ich w takim stopniu, że… zaczynają nam ciążyć.

Czytaj też: Od miłości do nienawiści. Technologia zamieniła mój mózg w gulasz, na smartfon już nie mogę patrzeć

Spędzamy 3,5 godziny dziennie wpatrzeni w ekran telefonu. Uzależnienie od smartfona to już nie problem a codzienność

Według statystyk za ubiegły rok, średnio każdy z nas spędza ok. 3,5 godziny dziennie patrząc się w ekran telefonu, a to tylko ułamek czasu, który spędzamy na gapieniu się w inne ekrany. Sam też mieszczę się w tej średniej – zależnie od tygodnia mój iPhone pokazuje 3-4 godziny średniego czasu przed ekranem dziennie. Nie wiem jak was, ale mnie ta ilość czasu przeraża, zwłaszcza gdy zdaję sobie sprawę, na co ten czas poświęcam. Można wręcz powiedzieć, że wszyscy staliśmy się uzależnieni od smartfona, że to już nie problem wymagający interwencji, ale po prostu… nasza codzienność. Ale my nie o tym.

Ilość czasu spędzana ze smartfonem wynika po części oczywiście z socjotechnicznych tricków, jakie giganci big-techowi stosują, by uzależniać nas od swoich aplikacji. W dużej mierze jest to jednak pochodna faktu, iż smartfon w dzisiejszych czasach zastąpił nam niemal każde inne urządzenie.

Smartfon to, między innymi: 

  • narzędzie komunikacji 
  • aparat
  • latarka
  • kompas
  • kalkulator
  • odtwarzacz muzyki
  • notatnik
  • dyktafon
  • budzik
  • telewizor
  • konsola do gier
  • dokument
  • portfel
  • bilet podróżny
  • encyklopedia
  • czytnik książek
  • narzędzie pracy

Zastanówcie się przez chwilę – w ilu sytuacjach każdego dnia sięgacie po telefon, by wykonać na nim czynność, która nie ma związku z komunikacją? No właśnie.

Oczywiście w tym, że smartfon jest dziś istnym szwajcarskim scyzorykiem i urządzeniem wszystkomającym i wszystkomogącym nie ma nic inherentnie złego. Zaczynam jednak podejrzewać, że długofalowe korzystanie z takiego szwajcarskiego scyzoryka nie tylko rozleniwia nasze mózgi, co też… nie zawsze jest najlepszą opcją, jak również niesie ze sobą skutki uboczne.

Czasem mam dość smartfona

Mój problem ze smartfonem jest dość prosty – nieważne, co na nim robię, cały czas trzymam w ręku ten sam świecący prostokąt. Odczuwam to samo gdy robię zdjęcie, piszę do przyjaciela, czytam książki czy robię notatki. Chłód obudowy w palcach i postępujące zmęczenie w oczach. 100 razy dziennie wykonuję ten sam gest wyjęcia tego samego urządzenia, odblokowania tego samego ekranu.

Męczy mnie to do tego stopnia, że ostatnio po smartfon sięgam tylko wtedy, kiedy coś absolutnie muszę zrobić, a coraz mniej chce mi się po niego sięgać, gdy chcę coś zrobić. Jak to się kończy, łatwo się domyślić – coraz mniej czasu spędzam robiąc z telefonem coś konstruktywnego, a coraz więcej bezmyślnie scrollując Instagrama i Twittera, bo przecież każde odblokowanie telefonu grozi pokusą social mediów. Gdy z kolei chcę odpalić na telefonie e-booka lub program do nauki gry na gitarze czy po prostu pograć w grę, zwyczajnie mi się nie chce, bo dosłownie rzygam gapieniem się w ekran.

Motorola RAZR 2022

I coraz częściej łapię się na tym, o ile lepiej się czuję nie robiąc czegoś na smartfonie, choć równie dobrze mógłbym do tego wykorzystać telefon. I gdy się nad tym głębiej zastanowić, nie powinienem być zdziwiony, bo choć smartfon może zrobić wszystko, to wcale nie znaczy, że wszystko robi lepiej.

Oczywiście nie mogę negować faktu, że smartfon robi lepiej wszystko, co jest związane z przetwarzaniem danych czy obliczeniami. Za nic nie chciałbym nosić dziś klasycznego kalkulatora, zaglądać do papierowej encyklopedii czy znów zacząć nosić gruby portfel wypchany gotówką, kartami i dokumentami, podczas gdy wszystko to mogę mieć w smukłym gadżecie schowanym w kieszeni. Są jednak aspekty, w których smartfon co prawda może coś zdziałać, ale niekoniecznie robi to dobrze.

Przykład błahy, ale codzienny – latarka. Latarki w smartfonie… są. Ale nie nadają się do niczego więcej, jak poświecenia sobie pod nogami podczas nocnego wyjścia do toalety. Gdy wychodzę z psem na spacer późnym wieczorem latarka w telefonie daje mi dokładnie nic – ma za krótki zasięg, a też nie uśmiecha mi się korzystać z bardzo drogiego urządzenia po to, by oświetlić ścieżkę, podczas gdy kosztująca kilkadziesiąt-kilkaset złotych latarka zrobi to skuteczniej, bez ryzyka uszkodzenia.

Aparat? Oczywiście nie odmawiam smartfonom znakomitych możliwości, ale niestety tycie sensory w aparatach telefonów nadal nie są w stanie oszukać fizyki i zrobić zdjęcia, które byłoby lepsze od profesjonalnego aparatu czy choćby hobbystycznego bezlusterkowca pokroju Ricoh GR III. Ostatnio coraz częściej chodzi mi po głowie, by kupić rzeczony aparat, bo jest tak malutki, że mógłbym mieć go zawsze przy sobie, jak smartfon, a jednocześnie mógłbym robić zdjęcia o jakości nieporównywalnie lepszej od dowolnego telefonu.

Notatnik? Oczywiście, telefon jest wygodny, ale… nawet naukowo udowodniono, że notowanie odręczne ułatwia nam zapamiętywanie, bo angażujemy więcej zmysłów w proces sporządzania notatek. Gdy wstukuję notatkę do telefonu albo na listę to-do, zwykle zapominam o niej, jeśli nie ustawię sobie przypomnienia, by później do niej zajrzeć.

Książka? Czytnik e-booków mniej szkodzi wzrokowi, a czytanie książki na papierze daje mi o wiele więcej przyjemności, bo zapewnia zupełnie inne fizyczne doznanie od trzymania w dłoniach świecącego prostokątu.

Przykłady można by mnożyć i mnożyć, a na ich kanwie ostatnio zastanawiam się coraz częściej nad dywersyfikacją urządzeń w moim życiu.

E-booki porzuciłem na rzecz papierowych książek już jakiś czas temu, ale co gdyby posunąć się o krok dalej? Coraz mocniej kusi mnie kupno np. konsoli przenośnej, nawet niekoniecznie Nintendo Switcha czy Steam Decka, co małej retro-konsolki pokroju tej, jaką opisał na łamach Chipa Marcin Połowianiuk. Malutka, poręczna, a za sprawą swojej fizyczności o wiele przyjemniejsza w użyciu niż płaska, obojętna struktura ekranu smartfona.

Ba, ostatnio zacząłem nawet myśleć nad zakupem cyfrowego odtwarzacza muzyki. Nie pogrzało mnie na tyle, by wejść w świat winyli czy broń boże klasycznego walkmana i kaset, ale jest coś pociągającego w idei sprzętu, który służy wyłącznie do słuchania muzyki i niczego więcej. Żadnego Facebooka, Twittera, maila i powiadomień. Tylko ja i ulubione utwory w jakości wyższej, niż jakikolwiek smartfon jest w stanie zaoferować.

Nie mówię nawet, że chciałbym przestać gapić się w ekrany, bo w dzisiejszych realiach to po prostu niewykonalne. Ekran mam przed sobą, pisząc te słowa. Ekran mam na nadgarstku, sprawdzając godzinę. Ekran mam w salonie, oglądając serial czy grając w gry. Coraz mocniej czuję jednak potrzebę, by były to inne ekrany, inne urządzenia, odmienne doznania, a nie ciągle ten sam kawałek elektroniki, który może robi wszystko, ale nic wybitnie.

Zaczynam rozumieć, o co chodzi w tym całym powrocie do analoga

“The Revenge of Analog” Davida Saxa to jedna z moich ulubionych książek ostatnich lat. Opisuje ona zjawisko swoistej repulsji do cyfryzacji, która pcha coraz większe rzesze ludzi w objęcia sprzętów retro i fizycznych doznań. Przyznam szczerze, że czytając tę książkę po raz pierwszy kilka lat temu nie do końca rozumiałem jej przesłanie. No bo “jak to? po cholerę komuś papierowe książki czy winylowe płyty, podczas gdy istnieje Kindle i Spotify?” Pomału zaczynam jednak rozumieć, bo sam dotarłem do momentu, w którym postępujący rozwój technologii z jednej strony mnie pociąga (nie tylko z racji wykonywanej pracy), ale zaczyna też coraz mocniej odpychać.

Może to starość, może zdziadzienie, a może po prostu zmęczenie, ale czuję, że coraz mocniej potrzeba nam w życiu balansu. Wiadomo, że nie wrócimy do ubiegłego stulecia i nie cofniemy się w rozwoju, ale na bazie zarówno własnych doświadczeń jak i alarmujących badań naukowych widzę wyraźnie – zatracamy trójwymiarowość doświadczeń na rzecz płaskiego, pozbawionego fizycznej głębi urządzenia w naszych kieszeniach.