W dynamicznych warunkach pola walki, takich jak Ukraina czy potencjalnie przyszłe konflikty w Azji, ma liczyć się przede wszystkim zdolność do szybkiego i taniego rażenia wielu celów naraz i to niekoniecznie z precyzją godną snajpera i z odległości setek kilometrów. Dlatego też system o nazwie DSFT (Direct Support Fires Technology) to odejście od klasycznej filozofii dalekiego rażenia na rzecz błyskawicznego zalania wroga pociskami. Nie są odpowiednikami tego, do czego przyzwyczaiły nas bronie pokroju pocisków dalekiego zasięgu jak PrSM czy ATACMS, a iście “rosyjską bronią” (więcej o tym w artykule o BM-21 Grad), która jest przeznaczona do przełamywania linii, tłumienia ogniem i błyskawicznego natarcia.
Armia USA testuje rakietową rewolucję. DSFT może zmienić całe NATO
Podstawą DSFT jest nowy modułowy zasobnik mieszczący 30 pocisków, który można zamontować na istniejących wyrzutniach MLRS i HIMARS. Dzięki zastosowanym w nim technologiom możliwe jest wystrzelenie dwóch rakiet na sekundę i w efekcie cały ładunek może zostać odpalony w ciągu 15 sekund. Efekt? Nasycenie przestrzeni ogniem, zanim wróg zdoła się osłonić czy zmienić pozycję. To więc powrót do idei masowego ognia znanej z czasów drugiej wojny światowej, ale dostosowanej do ery znacznie bardziej precyzyjnych systemów i wielodomenowych operacji. Co ciekawe, DSFT to nie tylko śmiercionośna broń, bo system może wykorzystywać różne ładunki i to nie tylko odłamkowe, ale też dymne, oświetleniowe czy maskujące. To czyni z niego narzędzie elastyczne, bo DSFT może jednego dnia tłumić natarcie, a drugiego wspierać działania rozpoznawcze lub osłaniać odwrót.
Czytaj też: Rewolucja możliwości czołgów. Pokazali wielkie działo i amunicję dla pancernych kolosów

Tym, co dodatkowo zwraca uwagę w przypadku tego systemu, jest tempo prac nad DSFT. Od pomysłu do testów z ostrą amunicją minęło zaledwie dziewięć miesięcy, a było to możliwe dzięki współpracy armii, przemysłu i środowiska akademickiego. Prototypy przeszły próbę ogniową podczas ćwiczeń Project Convergence Capstone 25, podczas których Amerykanie zweryfikowali nie tylko skuteczność rażenia, ale też tempo odpalania, jakość podsystemów i kompatybilność z innymi rozwiązaniami.
Czytaj też: Koniec precyzyjnych uderzeń. Rosja stawia na totalne zniszczenie

Pentagon nie ukrywa, że celem jest również ograniczenie kosztów. Zamiast robić użytek z drogich, bo szczególnie wyrafinowanych pocisków, DSFT ma korzystać z tanich rakiet kalibru 4,75–5 cali (12–13 cm), których zasięg wynosi od 30 do 40 kilometrów. Mowa o pociskach Hydra, które kosztują dziś około 45 tysięcy dolarów (około 193 tysięcy złotych). Przy seryjnej produkcji ta cena może spaść jeszcze bardziej i to zwłaszcza dziś, kiedy to kluczowi gracze, tacy jak Lockheed Martin czy Anduril, pracują już nad rozwiązaniami opartymi na druku 3D, nowoczesnych silnikach rakietowych i odzyskiwalnych zasobnikach, które mają zredukować koszty i zwiększyć dostępność wszystkich pocisków.

Czytaj też: Amerykańska armia testuje latającą rewolucję z ukrytymi wirnikami. Będzie szybsza niż wszystko co znamy
Nowy system nie zastąpi precyzyjnych rozwiązań dalekiego zasięgu, ale je uzupełni. Dzięki wyrzutniom DSFT Armia USA zyska możliwość błyskawicznego reagowania na dynamicznej linii frontu, a samo ich potencjalne wprowadzenie na służbę będzie też zmianą doktryny, bo w przypadku DSFT w mniejszym stopniu liczy się odległość i precyzja, a bardziej tempo i liczba wystrzałów. Zmiana ta wpisuje się w obserwacje z Ukrainy, gdzie liczne, tanie systemy okazują się skuteczniejsze niż pojedyncze precyzyjne uderzenia, a to zwłaszcza w środowisku zakłóconej lokalizacji GPS-u. Dla Polski i innych państw NATO to sygnał, że warto inwestować nie tylko w sprzęt precyzyjny, ale też w masowe, tanie systemy artyleryjskie. Odpowiednik DSFT mógłby idealnie uzupełnić nasze HIMARS-y, a to szczególnie przy scenariuszach związanych z szybkim natarciem na flance wschodniej.