Trochę nostalgii, czyli jak wspominam Dying Light

Pamiętam jak dzisiaj, jak pierwszy raz zobaczyłem zapowiedź Dying Light. To był jakiś program w telewizji, niewykluczone że publicznej, poświęcony grom komputerowym. Gra zapowiadała się obłędnie. Walka o przetrwanie, nocne pościgi, walka, elementy skradankowe… Tak też było po premierze i gra okazała się wybitna! Każdy jej element stał na wysokim poziomie. Rozgrywka, fabuła, wyraziste postacie, możliwość tworzenia broni, ich modyfikacji, lokacje – długo można by wymieniać. Ostatecznie główny wątek przez lata skończyłem co najmniej trzy razy, dokładając do tego dwukrotne przejście dodatku.
Oczekiwania przed drugą częścią były bardzo wysokie. Główny polski gamingowy towar eksportowy, za Wiedźminem, a jeszcze przed Cyberpunkiem, obiecywał wiele. Miało być zwyczajnie więcej i lepiej niż w pierwszej odsłonie. Choć gra miała głównie pozytywny odbiór, wynudziłem się przy niej okrutnie. Do tego stopnia, że nie do końca pamiętam, o co tam w ogóle chodziło. Kompletnie nie było między nami chemii, dlatego z dużym entuzjazmem przyjąłem wiadomość o tym, że Dying Light: The Beast będzie powrotem do korzeni.
Czytaj też: Recenzja Super Mario Galaxy 1 + 2. Kosmiczne szaleństwo doleciało na Switcha
O co chodzi w Dying Light: The Beast?

W Dying Light: The Beast powraca Kyle Krane, czyli główny bohater pierwszej części i nowa odsłona jest kontynuacją jego przygód. Gra rozpoczyna się w ośrodku badawczym, w którym Krane spędził kilkanaście lat, podczas których przeprowadzano na nim niekończące się eksperymenty. Podczas jednego z nich obok nas pojawia się inny obiekt testów, który wymyka się spod kontroli personelu, co daje nam okazję do ucieczki. W niej pomaga nam tajemniczy, kobiecy głos z radia. Co już na starcie brzmi znajomo.

Po latach eksperymentów Krane jest mocno wyczerpany, a ośrodek jest pełny zarażonych. Już po kilku minutach rozgrywki gra przypomina nam, że główny bohater sam został swego czasu zarażony, a efektem tego jest ogromna siła. O czym przekonujemy się podczas napadu szału, w którym w furii rozczłonkowujemy atakujących nas zombie. Dosłownie.

Po ucieczce trafiamy do bezpiecznego miejsca, jakim jest opuszczony klasztor. Tam poznajemy właścicielkę głosu z radia, który należy do atrakcyjnej Olivii. Olivia, podobnie jak my, uciekła z ośrodka należącego do Barona, w którym przez lata pracowała. Tajemniczej postaci, która prowadzi na własną rękę ośrodek badawczy, w którym eksperymentuje nad zarażonymi, tworząc chimery. Chimery to generycznie zmodyfikowane hybrydy ludzi i zarażonych o nieprzeciętnych zdolnościach. Olivia informuje nas, że zabijając kolejne chimery musimy pobrać z nich dwie próbki osocza. Jedną dostarczamy do niej, drugą aplikujemy sobie w formie zastrzyku. W ten sposób Krane ma stać się coraz silniejszy, częściowo przejmując siłę pokonanych chimer. Te są zróżnicowane – wielkie, silne, szybkie, silne, wielkie i szybkie… Spotkamy ich kilka na swojej drodze. Po pokonaniu każdej chimery możemy rozwijać swoje umiejętności. Drzewko ma cztery odnogi – trzy to umiejętności, które nabywamy po wejściu na kolejne poziomy doświadczenia, czwarta to umiejętności bestii, z których korzystamy w trybie bestii. Czyli takim odpowiedniku szału z God of War.

Chimery to jeden z dwóch głównych celów. Drugim jest zebranie sojuszników, którzy pomogą nam w walce z Baronem. Pomogą nam w tym dwie grupy. Pierwsza to ludzie mieszkający w ratuszu pobliskiego miasta. Drugą poznamy w dalszej części rozgrywki i są to osoby, które są ofiarami eksperymentów Barona.
Czytaj też: Spędziłem kilka dni z ROG Xbox Ally X. Dłużej sprzęt nie wytrzymał
Blaski i cienie Dying Light: The Beast

W Dying Light: The Beast spodobało mi się wiele rzeczy. Trochę mało precyzyjne określenie, ale pierwszą z nich jest zdecydowanie klimat. Cała otoczka, przedstawienie świata, grafika – od pierwszych chwil rozgrywki czułem się zdecydowanie bardziej jak w części pierwszej, niż drugiej.

Walka się nie zmieniła, co jest dobrą informacją. Z przeciwnikami walczymy za pomocą ogromnych ilości broni białej, która zużywa się w trakcie pojedynków lub broni palnej, miotanej i wszelkiego rodzaju pułapek. Bronie są zróżnicowane. Długie, krótkie, obuchowe, ostre, są miecze, siekiery, maczugi, przedziwne samoróbki, choć co ciekawe, najbardziej do gustu przypadły mi kastety, na które trafiłem pod koniec gry. Świetna sprawa!

Walka jest ciekawa, bo nasze ciosy faktycznie zadają przeciwnikom obrażenia. Szybciej ubijemy zombie ciosami w głowę, niż w plecy. A jeszcze szybciej, jeśli trafimy w głowę biegnące na nas zombie. Każdy cios zadaje widoczne rany. Otwiera czaszki, ucina kończyny, dziurawi torsy – jest na wypasie!

Zombie w grze jest dużo. Na całej mapie jest ich zatrzęsienie i jest zwyczajnie bardzo gęsto. Wizualnie są jednak powtarzalni. Mamy nie więcej niż kilkanaście typów sylwetki czy ubrania, które są losowo wymieszane. Są też różne rodzaje zombie, w tym mocniejsi przeciwnicy, szybsi, plujący jadem, są znane z poprzednich części virale oraz oczywiście śmiertelnie niebezpieczni, żerujący nocami przemieńcy.

Miasto, w którym toczy się rozgrywka to ciekawy przypadek i aż trudno uwierzyć, że Dying Light: The Beast robili Polacy. Trafiamy do fikcyjnego miasta w Austrii, które o tym, że jest w Austrii przypomina nam tylko ośnieżonymi Alpami w tle. Samo miasto kompletnie nie wygląda na Austrię, a zdecydowanie bardziej jak Hiszpania. Z kolei tereny wokół – bagna i park narodowy, to wypisz-wymaluj Stany Zjednoczone. Zrozumiałbym, gdyby tę grę robili stereotypowi Amerykanie, którzy nie mają pojęcia, jak wygląda Europa, ale tutaj? Przedziwna sprawa.

Miasto zostało zaprojektowane tak, aby dało się po nim szybko przemieszczać korzystając z parkourowych umiejętności Krane’a, choć są miejsca, gdzie nijak nie da się kontynuować szybkiego biegu i czeka nas wspinaczka po pionowej ścianie lub bieg dookoła. Miasto jest mocno otwarte. Możemy wejść do sporej liczby budynków, jest w nich masa znajdziek i ekwipunku oraz ciemne strefy z lepszym wyposażeniem, znane z Dying Light II.


Choć w mieście, przynajmniej kontynuując wątek główny, nie spędzimy za dużo czasu. Sporo spędzimy go na terenach wokół miasta, a jeszcze więcej na przemieszczaniu się. Dying Light: The Beast nie ma systemu szybkiej podróży i wszędzie musimy biegać lub jeździć samochodem. Choć głównie biegać, chyba że będziemy pamiętać o konieczności zbierania benzyny do samochodów. A raczej samochodu, bo dostępny jest tylko jeden rodzaj auta – terenowy pickup. Konieczność latania tam i z powrotem bardzo mocno sztucznie wydłuża rozgrywkę, przez co wręcz można poczuć się oszukanym, bo często ma się wrażenie, że marnujemy za dużo czasu na bieganie po mapie tylko po to, aby dotrzeć do startu nowego zadania. Co sztucznie wydłuża czas rozgrywki.

Zadania to jednak bardzo dobry elementy gry. Są zróżnicowane, ciekawe i wciągające fabularnie. Nie tylko wątek główny, ale po drodze mamy sporo zadań pobocznych i spora ich część jest nie tylko dobrze napisana, ale też potrafią mocno zapaść w pamięć. Zadanie, w którym pomagamy dwóm braciom, z czego jeden jest chory, zostaje w głowie na długo po zakończeniu rozgrywki.

Tym, co nie do końca przypadło mi do gustu jest główny bohater. Kyle Krane jest tu przedstawiony jak gość przekonany o swojej niezniszczalności. Bardzo nonszalancki, zbyt pewny siebie, za mocno przerysowany. Cały czas miałem wrażenie, że ktoś próbuje zrobić z niego drewnianego Deadpoola lub coś na kształt Wolverine’a i to momentami nie wychodzi, jest sztuczne i bardzo naciągane.

Mam w głowie jeszcze dwie rzeczy. Plusem jest fabuła i oczywiście nie mogło zabraknąć spektakularnego zwrotu akcji pod koniec gry, motywu zdrady pojawiającego się dwukrotnie, ale też są tu niespodziewane powroty, w tym bardzo nieoczekiwane pojawienie się Aidena, czyli głównego bohatera Dying Light II, ale więcej tu nie zdradzę. Niemniej dla tego wątku warto dotrwać do końca gry.

Minusem jest za to oprawa graficzna. Dying Light: The Beast wygląda dobrze, więcej niż przyzwoicie, ale ani trochę spektakularnie. Zwyczajnie silnik z drugiej odsłony gry zdążył się już zestarzeć i lata świetlności ma dawno za sobą. Co jednak nie przeszkadzało grze w fatalnym działaniu na PlayStation 5 tuż po premierze. Gra wyglądała bardzo słabo w trybie wydajności i działała jeszcze gorzej w trybie jakości. Zacinała się jak głupia. Nie wiem, czy pojawiły się jakieś łatki, które to poprawiają, ale po godzinie męczenia się przesiadłem się na PC-ta i RTX 4070 bez problemu dawał radę z maksymalnymi detalami i płynną rozgrywką w rozdzielczości 5120 x 1440 pikseli.
Czytaj też: Recenzja EA Sports FC 26. Upragniona rewolucja?
Co by nie mówić, mimo narzekania Dying Light: The Beast to udana i wciągająca gra

Pomimo nadmiaru biegania, niezbyt spektakularnej grafiki i trochę dziwnej narracji robiącej z głównego bohatera komiksowego superbohatera, w Dying Light: The Beast grało mi się świetnie. W niepamięć poszła druga część, a wróciły genialne wspomnienia z pierwszej. Choć nabrałem ochoty na danie Dying Light II drugiej szansy.
Zagrać warto, choćby dla samej fabuły, bo zakończenie Dying Light: The Beast pozostaje bardzo otwarte i jest w zasadzie furtką do kolejnej odsłony serii. Na którą, mam wielką nadzieję, tym razem nie będziemy musieli tak długo czekać.