Świat się zmieni. Marynarka USA po cichu wskrzesza nuklearny relikt zimnej wojny

W ciągle trwającej ewolucji uzbrojenia kryje się pewna ironia, bo najpotężniejsze bronie są często najmniej widoczne. Tak się składa, że pod powierzchnią oceanu zachodzi aktualnie transformacja, której nie ogłaszają nagłówki gazet. Można jednak ją wyczytać między wierszami amerykańskich zeznań senackich i miliardowych wniosków budżetowych.
Świat się zmieni. Marynarka USA po cichu wskrzesza nuklearny relikt zimnej wojny

Na pierwszy rzut oka nowa tajna broń USA może wyglądać jak kolejna pozycja w niekończącej się liście życzeń Pentagonu, ale teraz jest inaczej. Po raz pierwszy od ponad 40 lat do arsenału Marynarki Wojennej USA może powrócić specyficzna klasa broni jądrowej, choć tym razem w formie uzbrojenia ukrytego na pokładzie okrętów podwodnych typu Virginia. Ruch ten, strategiczny i kontrowersyjny zarazem, to nie tylko technologiczny krok naprzód, a zmiana w doktrynie nuklearnej, mająca swoje korzenie w historii, polityce i nowych globalnych zagrożeniach.

Nowa era nuklearna zaczyna się pod falami. Tajna broń USA wraca do gry

Mowa o nowym systemie SLCM-N (Sea-Launched Cruise Missile – Nuclear), który to ma aktualnie być na wczesnym etapie projektowania. Według wiceadmirała Johnny’ego Wolfe’a, czyli szefa programu Strategic Systems, planowany koniec prac nad zakupem tego uzbrojenia przypada na rok fiskalny 2026, a gotowość operacyjna jest oczekiwana w 2034 roku. Ale zaraz… czy aby na pokładzie amerykańskich okrętów podwodnych nie znajdowała się już broń nuklearna? Otóż tak – już się znajduje, ale balistyczne pociski Trident II D5 są zupełnie inną klasą broni.

Czytaj też: Turcja zaskoczyła wojskowych ekspertów na całym świecie

Pewne jest, że kiedy Tridenty zaczną latać, świat zmieni się raz na zawsze. Są one bowiem przeznaczone do pełnoskalowego odwetu strategicznego, a nowy SLCM-N ma zapewniać taktyczne i elastyczne możliwości drugiego uderzenia. Zapewni to dowódcom USA nowe opcje odpowiadania na agresję z drugiej strony bez konieczności natychmiastowego przejścia do pełnej wojny nuklearnej. To właśnie ta niuansowość stanowi nie tylko o wartości tej broni, ale też o źródle związanych z nią kontrowersji.

System SLCM-N tworzony jest z myślą o pełnej modułowości, a w pełnej konfiguracji All Up Round zintegrowane zostaną: silnik startowy, sam pocisk manewrujący oraz pojemnik startowy. Pocisk ma być kompatybilny z komorami Virginia Payload Tubes (VPT) oraz modułami Virginia Payload Modules (VPM). Taka konstrukcja umożliwi łatwe modernizacje sprzętowe i programowe bez konieczności przebudowy całej głowicy jądrowej. Głównym wyzwaniem ma być z kolei integracja tej broni bez zakłócania bieżących operacji okrętów podwodnych. Dlatego właśnie architektura nowego systemu musi wpasować się w istniejącą infrastrukturę, a zarazem być na tyle elastyczna, by obsłużyć przyszłe aktualizacje — od telemetrii i testów po współpracę ze Strategicznym Dowództwem USA i Dowództwem Indo-Pacyfiku.

Czytaj też: Dotknie chmur, żeby szpiegować wszystkich. BAHA to nowe tureckie oczy na niebie

Powrót tej broni odzwierciedla fundament doktryny odstraszania nuklearnego, a więc gwarantowaną zdolność do drugiego uderzenia. Jeśli wróg zdecyduje się na pierwszy atak, USA musi być w stanie odpowiedzieć, a SLCM-N daje elastyczną, skalowalną i pewną opcję. Teoretycznie taka nowa broń fundamentalnie zmieni kalkulacje strategiczne Rosji, Chin czy potencjalnie Iranu i Korei Północnej. Dlatego też, aby w ogóle zrozumieć znaczenie SLCM-N, trzeba sięgnąć do przeszłości.

TLAM-N, czyli jądrowe pociski manewrujące pod falami

Ostatni raz USA rozmieszczały jądrowe pociski manewrujące na okrętach w czasie zimnej wojny. Był to TLAM-N — wariant Tomahawka z zasięgiem około 2500 km, który był wycofywany od 1992 roku na mocy decyzji prezydenta George’a H.W. Busha. Ostatecznie system wycofano w 2013 roku za administracji Obamy. Jednak w 2018 roku przegląd polityki nuklearnej za prezydentury Trumpa zapowiedział powrót tego typu uzbrojenia. Uzasadniano to potrzebą dodatkowych opcji odstraszania w zmieniającym się środowisku globalnym, dzięki której można odpowiedzieć na zagrożenie regionalne bez uciekania się do pełnoskalowego uderzenia strategicznego.

TLAM-N Tomahawk z głowicą nuklearną

Kongres wydaje się traktować sprawę poważnie, bo w ramach budżetu obronnego na 150 miliardów dolarów, aż 2 miliardy mają zostać przeznaczone na rozwój pocisku, a kolejne 400 milionów na głowicę nuklearną. To duża inwestycja w broń, która ma wejść do służby dopiero w 2034 roku. Jedni krytycy twierdzą, że te fundusze lepiej byłoby przeznaczyć na technologie przyszłości, a więc hipersoniczne pociski, cyberbezpieczeństwo czy SI. Inni z kolei ostrzegają, że im więcej opcji taktyczno-nuklearnych, tym większe jest ryzyko ich użycia i tym samym zatarcie granicy między wojną konwencjonalną a nuklearną. Zwolennicy widzą jednak w SLCM-N potrzebną ewolucję. Modułowa broń jądrowa o niskiej mocy odpalana z okrętu podwodnego oferuje elastyczność, jakiej dziś nie ma żaden inny system.

Czytaj też: Wielkie działo i pancerna kabina. NEMESIS wygląda jak broń superzłoczyńcy

Co więc naprawdę oznacza powrót morskich pocisków nuklearnych, których użycie jest znacznie “łatwiejsze”? Z jednej strony wzmacnia odstraszanie, dając USA kolejną wiarygodną opcję, a z drugiej przywraca broń, którą niegdyś wycofano z powodów bezpieczeństwa i stabilności. Jedno jest więc dziś pewne — gdy okręty podwodne znów zaczną przenosić nuklearne pociski manewrujące, zasady gry się zmienią. Nawet jeśli żadna z nich nigdy nie zostanie odpalona.