Wielkie gry na małej konsoli. Nintendo Switch 2 odświeża Zeldę i czaruje Cyberpunkiem

Minął już ponad miesiąc od premiery Nintendo Switch 2. Samą konsolę zdążyłem już przetestować i zrecenzować na łamach CHIP, podobnie jak dwa tytuły startowe na wyłączność — Mario Kart World i Nintendo Switch 2 Welcome Tour. Właśnie zadebiutował także wyczekiwany Donkey Kong Bananza (recenzja już wkrótce), ale przez te ponad 30 dni, poza driftowaniem i obrywaniem niebieskimi skorupami w Mario Karcie, sprawdzałem, jak na nowej konsoli Nintendo sprawdzają się dużo większe i bardziej wymagające tytuły — The Legend of Zelda: Breath of the Wild i Tears of the Kingdom po ulepszeniu Nintendo Switch 2 Edition i Cyberpunk 2077: Ultimate Edition. O jakim skoku wydajności w kontekście tak potężnych AAA mówimy?
Wielkie gry na małej konsoli. Nintendo Switch 2 odświeża Zeldę i czaruje Cyberpunkiem

The Legend of Zelda: Breath of the Wild. Hyrule wreszcie jak z marzeń

Kiedy w 2017 roku The Legend of Zelda: Breath of the Wild wylądowało na pierwszym Switchu, świat dosłownie oszalał. Całkowicie nowe podejście do tego IP i wykorzystanie pełnego potencjału tego uniwersum dało nam otwarty świat Hyrule, pełen tajemnic, absolutnej wolności i detali, bez jakiegokolwiek prowadzenia nas za rączkę, co zrewolucjonizowało gatunek i słusznie zapracowało na tytuł gry roku. Mimo wszystko… każdy, kto spędził z tą grą dziesiątki godzin, wie, że miała swoje humory. Gęste lokacje zamieniały się w pokaz slajdów i klatki spadały poniżej 20 na sekundę. Czasy ładowania potrafiły wystawić cierpliwość na próbę, a rozmyta rozdzielczość w trybie przenośnym czasem psuła wrażenie. Chociaż wszyscy oceniali tę grę bardzo wysoko, to zwyczajnie było czuć, że pierwsza hybrydowa konsola japońskiego giganta łapała zadyszkę i zwyczajnie to już nie było to.

Ulepszenie do Switcha 2 robi tutaj robotę, mimo tego, że Breath of the Wild ma już swoje lata. W trybie przenośnym mamy natywne 1080p, a w zadokowanym 1440p z upscalingiem do 4K. To przepaść w porównaniu do 720p (a czasem mniej) na oryginalnym Switchu. Kolory są zdecydowanie bardziej soczyste, a wsparcie dla HDR tylko potęguje efekt. Tekstury terenu i nawet drobnych elementów, jak kamienie czy trawa, zyskały na szczegółowości. Nie jest to remake, i nie miał nim być, ale subtelne podbicie detali sprawia, że świat wydaje się żywszy.

Czytaj też: Recenzja Mario Kart World. Forza Horizon w uniwersum Nintendo

Płynność także uległa zmianie. Gra celuje w 60 klatek na sekundę i faktycznie je trzyma, nawet w najbardziej wymagających momentach. Taki Korok Forest, gdzie kiedyś Switch ledwo zipał, teraz działa bez zająknięcia. W okolicach Hyrule Castle, gdzie rozgrywka lubiła stać się wolniejsza przez ilość… wszystkiego, teraz również działa płynnie i nie ma się do czego przyczepić. Walka z Lynelami, wspinaczka w deszczu czy szybkie ślizgi na tarczy — wszystko jest płynne, responsywne i po prostu przyjemniejsze. Switch 2 wreszcie sprawia, że BotW nie stawia technicznych barier i pozwala zatopić się w eksploracji na nowo.

Czasy ładowania? Wszędzie jest o kilka sekund mniej dzięki szybkiej pamięci UFS. Szybka podróż między sanktuariami czy wskakiwanie do gry po śmierci to teraz moment, a nie okazja do zrobienia herbaty. Problem z doczytywaniem tekstur, który irytował na pierwszym Switchu, został wyeliminowany. Wszystko jest na miejscu od razu, co sprawia, że świat czuje się bardziej spójny. 

Czytaj też: Recenzja Death Stranding 2: On the Beach. Hideo Kojima znów zaserwował prawdziwe dzieło sztuki

The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom. Nareszcie to wygląda tak, jak powinno

Skoro BotW wymagało poprawki, to nie jest zaskoczeniem, że nowsza i bardziej rozbudowana część — The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom — od premiery prosiła się o lepszy sprzęt. TotK idealnie wpisuje się w zasadę „to samo, ale więcej i lepiej”. Rozmach podniebnych wysp, głębin Hyrule i mechaniki Ultrahand to coś, co fantastycznie rozbudowało BotW, ale jednocześnie wyciskało z oryginalnej konsoli ostatnie soki. Każdy, kto budował skomplikowane machiny czy eksplorował zatłoczone lokacje, wie, że Switch czasem nie nadążał. Spadki klatek przy dużych konstrukcjach, doczytywanie tekstur w locie, długie loadingi — to wszystko trochę psuło magię. Mnie na przykład tragiczna już wydajność pierwszej hybrydowej konsoli Nintendo skutecznie odrzuciła od ogrywania Tears of the Kingdom, więc cierpliwie czekałem na nowy sprzęt. I była to doskonała decyzja.

Już od pierwszych minut w Tears of the Kingdom na Switchu 2 czuć „magię”. Gra działa w 1080p w trybie przenośnym i 1440p w zadokowanym, z opcjonalnym upscalingiem do 4K dzięki DLSS. Nie będzie to zaskoczeniem, ale obraz, tak samo jak w BotW, jest zdecydowanie ostrzejszy. Do tego oświetlenie robi tu wrażenie — promienie słońca przebijające się przez chmury na podniebnych wyspach czy mgła w głębinach dodają klimatu i nie mamy już wrażenia, że gra musi chodzić na wizualne konsensusy przez niewydolność sprzętu, na którym ją odpalamy. Znacznie zmieniły się także tekstury, od kamiennych platform po futro Rito, są bardziej szczegółowe. Odległości rysowania też uległy poprawie, teraz stojąc na wyspie w niebie widzimy Hyrule w całej okazałości, bez mgły ukrywającej braki w wydajności.

Czytaj też: Recenzja Nintendo Switch 2 Welcome Tour. Naprawdę mamy płacić za samouczek?

Ale najważniejsze, czyli płynność, to coś, co znacząco zmienia wrażenia. Switch 2 celuje w 60 klatek na sekundę i trzyma je nawet w najbardziej szalonych momentach. Budowanie skomplikowanych konstrukcji Ultrahand, lokacje z efektami świetlnymi i cząsteczkowymi, bardziej wymagające i pompatyczne walki z bossami, szybkie loty na lotni — nic nie jest w stanie zajechać Switcha 2. Wreszcie konsola nie przynosi wstydu produkcji. Czasy ładowania tutaj również zaliczyły progres. Szybka podróż czy zmiana między wyspami a powierzchnią to teraz dosłownie chwila. Tekstury wczytują się od razu, bez irytującego pop-inu, który czasem psuł immersję. To po prostu Tears of the Kingdom w swojej najlepszej formie — epickie, wyjątkowe, a do tego wreszcie ładne i płynne, jakie powinno być od początku.

W jednej i drugiej Zeldzie sterowanie też zyskało na precyzji. To nie za sprawą samego patcha poprawiającego wydajność, a przez nowe Joy-Cony 2, które mają lepsze żyroskopy, co sprawia, że celowanie łukiem to czysta poezja — bo wszyscy wiemy, że wcześniej żyroskopy bywały kapryśne. Chociaż z żyroskopu w grach zazwyczaj w ogóle nie korzystam, tak akurat w Zeldzie do celowania z łuku to jest świetna sprawa i mam wrażenie, że jestem wtedy dużo dokładniejszy, niż przy celowaniu analogiem. Wersja na Switch 2 zawiera także wszystkie DLC, a dodatkowo wprowadzono kilka drobnych poprawek w interfejsie, jak szybsze przełączanie ekwipunku. To niby detale, ale razem składają się na wrażenie, że Breath of the Wild i Tears of the Kingdom zawsze powinny tak wyglądać. To definitywna wersja gry, która pozwala zapomnieć o ograniczeniach starego sprzętu i po prostu cieszyć się Hyrule.

Czytaj też: Recenzja Nintendo Switch 2. Koniec kompleksów przenośnych PC

Obie gry, The Legend of Zelda: Breath of the Wild oraz Tears of the Kingdom, w wersjach na Nintendo Switch 2 otrzymały nową funkcję w postaci aplikacji Zelda Notes. Ta aplikacja działa jako interaktywny dziennik, który pozwala na zapisywanie notatek, oznaczanie kluczowych lokacji na mapie oraz przeglądanie wskazówek od postaci w grze, takich jak NPC czy nawet sam Link. Funkcja ta znacząco ułatwia eksplorację Hyrule, oferując wsparcie nawigacyjne, które nie narusza swobody rozgrywki, a jednocześnie pomaga w organizacji przygód, szczególnie w bardziej rozbudowanym świecie Tears of the Kingdom. Dodatkowo, w Tears of the Kingdom aplikacja umożliwia zapisywanie projektów budowli Ultrahand w formie kodów QR, które można udostępniać innym graczom, co wprowadza element społecznościowy i kreatywny do rozgrywki. Czy jest to specjalnie potrzebne? Raczej nie. Ale fajnie, że dodano coś więcej.

Futurystyczna duma Polski na japońskiej hybrydzie. Night City w kieszeni

Nintendo Switch 2 robi coś, co jeszcze kilka lat temu uznalibyśmy za science fiction. Mała hybrydowa konsola, kojarzona raczej z kolorowymi przygodami Mario, nagle wchodzi na teren, który do tej pory był zarezerwowany dla potężnych pecetów i konsol nowej generacji. Cyberpunk 2077 na Switchu 2… brzmi to jak żart, a jednak działa. I to zaskakująco dobrze.

Czytaj też: Nowa aktualizacja Cyberpunk 2077 v2.3 – wiele nowości i debiut na Macu 

Sekret tkwi w chipie NVIDIA Tegra T239 i technologii DLSS, które pozwalają osiągać coś, co wcześniej wydawało się niemożliwe. W trybie przenośnym Cyberpunk trzyma stabilne 40 klatek na sekundę w rozdzielczości 720p, a obraz — choć mówimy o małym ekranie w porównaniu z monitorami czy telewizorami — jest zaskakująco ostry. Do wyboru w handheldzie mamy również tryb jakościowy w rozdzielczości 1080p przy 30 FPS, zapewniając ostrzejszy obraz kosztem nieco niższej płynności w porównaniu do trybu wydajnościowego. Gdy przełączamy się w tryb zadokowany, do wyboru mamy dwa warianty: jakościowy (30 FPS) i wydajnościowy (40 FPS). I choć to wciąż nie są parametry z pecetów czy PlayStation 5, w obu trybach widać, że Nintendo wreszcie ma sprzęt, który radzi sobie z dużymi tytułami AAA bez poczucia, że obcujemy z okrojonym technologicznym demem.

DLSS odgrywa tutaj rolę cichego bohatera. Nie próbuje nas oszukać, udając natywną jakość z high-endowych platform. Zamiast tego sprytnie wykorzystuje skalowanie i optymalizacje, by przy ograniczeniach mobilnej konsoli zaoferować naprawdę solidne doświadczenie. Modele postaci, oświetlenie, efekty — wszystko to wygląda lepiej, niż moglibyśmy się spodziewać po handheldzie. Co ważne, płynność rozgrywki nie cierpi na tym w najmniejszym stopniu. To już nie jest kompromis, do którego musieliśmy się przyzwyczaić w poprzedniej generacji. Podtrzymuję to, co pisałem w recenzji Switcha 2 — Nintendo nareszcie pozbyło się swojego wieloletniego kompleksu Steam Decka.

Ogromne wrażenie robi też VRR w trybie handheldowym. Dzięki niemu tearing — zmora wielu produkcji na starszym Switchu — praktycznie nie istnieje. Nawet przy zmiennej liczbie klatek obraz jest stabilny i przyjemny dla oka. Szkoda tylko, że tej funkcji zabrakło w trybie zadokowanym, chociaż na telewizorze brak VRR nie był aż tak odczuwalny — obraz pozostawał płynny, a ewentualne spadki klatek zdarzały się rzadziej niż można by się spodziewać po Switchu.

I tu dochodzimy do najważniejszego — to już nie jest „wersja na przeczekanie” czy wymęczony port tylko po to, żeby coś było. Cyberpunk 2077 na Switchu 2 to pełnoprawne doświadczenie, które po prostu sprawia przyjemność. Nie dlatego, że działa „jak na Switcha dobrze”, ale dlatego, że po prostu gra się w to naprawdę dobrze. To wrażenie, które rzadko towarzyszyło dużym portom na poprzedniego Switcha, gdzie często mieliśmy poczucie, że obcujemy z grą w wersji „light”. Jeśli Nintendo i studia third-party utrzymają ten poziom optymalizacji, nowy Switch ma szansę stać się czymś więcej niż tylko maszynką do ekskluzywnych hitów Japończyków.

Czytaj też: Recenzja Elden Ring Nightreign – Czy to nadal są Soulsy? 

Cyberpunk na Switchu 2 to także popis sprytnego wykorzystania unikalnych możliwości konsoli. CD Projekt RED przygotował chociażby sterowanie żyroskopowe, które — choć daleko mu do ideału na długie sesje — potrafi sprawić sporo frajdy. Prawy Joy-Con służy do celowania, ale prawdziwa zabawa zaczyna się, gdy zaczynamy korzystać z gestów. Przeładowanie broni wymaga obrotu nadgarstka, atak pięścią czy bronią białą polega na machnięciu ręką w bok, a mocny atak aktywujemy, trzymając rękę w górze i energicznie opuszczając ją w dół. Czy ktoś naprawdę chciałby tak grać przez całą fabułę? Raczej nie. Ale w side questach, przy odpowiednim buildzie postaci, jest to efektowny i przyjemny dodatek. Do wyczyszczenia Night City na 100% — świetna rzecz.

Jeszcze ciekawiej wypada tryb myszki. Dla gracza wychowanego na konsolach, który pecetowe FPS-y zna głównie z legend — i może z kilku godzin spędzonych w CS 1.6 na lekcjach informatyki w szkole średniej — możliwość celowania Joy-Conem w taki sposób to dziwne, ale jednocześnie satysfakcjonujące doświadczenie. Ręka zgięta na biurku, poruszanie się po małym polu… działa to zaskakująco dobrze. Owszem, w klasycznej pozycji z wyprostowaną ręką nie jest to zbyt wygodne, ale w tej formie działa dokładnie tak, jak powinno.

Nie można pominąć także sterowania dotykowego. Choć pełne granie w Cyberpunka na ekranie dotykowym jest oczywiście niemożliwe, to dodatkowe funkcje mogą się podobać. Przeglądanie mapy działa tu niemal identycznie jak w Google czy Apple Maps, hakowanie staje się szybsze i bardziej intuicyjne, a zarządzanie ekwipunkiem jest wreszcie wygodne. To drobiazg, ale pokazuje, jak dobrze CD Projekt RED dostosował grę do specyfiki Switcha 2.

Czytaj też: Nintendo Switch 2 jest już u nas! Premiera i unboxing

Oczywiście, jak już pisałem, cudów nie ma. Widać małe uproszczenia — krzaki pojawiające się nagle podczas szybkiej jazdy motocyklem czy dym wypuszczany z płuc NPC-ów, który z daleka wygląda jak niewyraźna plama, przypominają, że wciąż mówimy o hybrydowej konsoli z pewnymi ograniczeniami. Czasem w ciasnych lokacjach gra potrafi zgubić kilka klatek — ale co ciekawe, takie same spadki zdarzały się również na PS5. To pokazuje, że mówimy tu nie tylko o świetnej optymalizacji, ale o bardzo przemyślanej adaptacji gry do ograniczeń sprzętu.

Switch 2 ożywia klasyki i ma wszystko, żeby na razie radzić sobie z AAA

Switch 2 to faktycznie krok naprzód — i nie tylko na papierze. To urządzenie, które udowadnia, że granie w duże tytuły w wersji mobilnej może być czymś więcej niż tylko ciekawostką. Breath of the Wild wygląda i działa jak marzenie — płynne, ostre i gotowe na ponowne odkrywanie Hyrule. Tears of the Kingdom pokazuje, co potrafi, gdy nie ogranicza go sprzęt: budujemy, latamy, walczymy i eksplorujemy bez zadyszki. Cyberpunk 2077 w tej odsłonie jest dobitnym dowodem na to, że Nintendo wreszcie przestało gonić konkurencję i zaczęło robić to, co potrafi najlepiej — tworzyć sprzęt, na którym gra się po prostu dobrze. 

Czytaj też: Wideorecenzja Nintendo Switch 2 – pobije rekordy sprzedaży?