Zamiast kupować drugą maszynę — a przyznam, że Mac Mini, głównie ze względu na swoją cenę, kusił — postanowiłem zrobić coś bardziej rozsądnego (albo przynajmniej tak sobie to tłumaczę). Zacząłem budować wokół MacBooka stanowisko pracy. Taki mały projekt: jak z laptopa zrobić wygodne, estetyczne i funkcjonalne centrum dowodzenia. I o dziwo — nie było to wcale specjalnie trudne, chociaż pula akcesoriów musiała się ograniczyć do tych idealnie współpracujących ze sprzętami Apple. Jak to wszystko wyszło?
Podstawka do MacBooka. Padło na Twelve South HiRise Pro z MagSafe
Zacząłem od podstaw. Dosłownie. Po długim czasie pracy przy biurku z ekranem laptopa ustawionym zdecydowanie zbyt nisko, kark dawał mi znać, że czas coś z tym zrobić. Garbienie się nad MacBookiem to może i klasyka gatunku, ale też szybka droga do fizjoterapeuty. Padło więc na podstawkę — konkretnie Twelve South HiRise Pro z MagSafe, bo wyglądała solidnie i miała wszystko, czego zdawałem się potrzebować. No i, nie oszukujmy się, dobrze komponuje się z estetyką Apple. Na pierwszy rzut oka wygląda trochę jak sprzęt od Starlinka albo jakaś kosmiczna konstrukcja, ale nie uznałbym tego za wadę. Wręcz przeciwnie.



HiRise Pro unosi MacBooka nawet o 15 centymetrów i pozwala dostosować wysokość do naszych potrzeb. To szczególnie ważne, jeśli — tak jak ja — spędzacie godziny na pisaniu, montażu czy scrollowaniu źródeł. Od momentu, gdy ekran laptopa znalazł się na wysokości oczu, moje plecy i kark odpoczęły. Regulacja nie należy jednak do najlżejszych — trzeba użyć trochę siły, bo mechanizm stawia wyraźny opór i nie jest on najbardziej subtelny w historii. To nie tragedia, ale jeśli często zmieniamy ustawienia, może być irytujące. Na szczęście, raczej jest to podobny proces do ustawiania bocznych lusterek w samochodzie — ile razy sięgamy po tę opcję? Raz ustawimy i mamy spokój.
Czytaj też: Recenzja Motorola edge 60 Pro. Dlaczego jest tak źle, kiedy jest tak dobrze?
Podstawka też świetnie się sprawdza, kiedy podłączamy MacBooka do monitora — bo oczywiście to niezbędny element do zamiany laptopa w komputer stacjonarny. Propozycja Twelve South pozwala jednak nie tylko korzystać z zamkniętego Maca, a ustawić go obok stacjonarnego monitora i działać równocześnie na dwóch ekranach. A każdy, kto pracuje na komputerze, wie, jak cenne jest posiadanie więcej niż jednego wyświetlacza.
Jednym z ciekawszych dodatków jest wbudowana przestrzeń na ładowarkę MagSafe… ale ta jest sprzedawana osobno. W teorii mamy więc miejsce, gdzie można położyć iPhone’a czy AirPodsy i ładować je bezprzewodowo, ale też sprytnie ukrytą skrytkę — jeśli potrzebujemy zabrać ładowarkę, wystarczy unieść podstawę i wyjąć akcesorium. Ot, sprytne rozwiązanie, które nie jest game changerem, a raczej ciekawostką, ale sprawia, że na biurku jest po prostu czyściej i wygodniej. Szczególnie, że podstawka zajmuje trochę miejsca, więc dobrze, żeby dodatkowo pełniła inną rolę. Szkoda jednak, że w praktyce trzeba dokupić ładowarkę osobno, kiedy cena tej podstawki i tak jest już bardzo wysoka.




Warto docenić wykonanie. Podstawa jest metalowa — aluminium i stal — a jej wykończenie dobrze współgra z produktami Apple. Od spodu mamy miękką, wegańską wyściółkę, która chroni MacBooka przed zarysowaniem, a konstrukcja o wymiarach 27,8 x 18,7 x 13,5 cm i wadze 750 gramów sprawia, że całość stoi stabilnie. Trzeba jednak zaznaczyć, że nie jest to sprzęt mobilny — raczej zostaje tam, gdzie go raz postawimy i nie jest najwygodniejszy do przenoszenia w plecaku między domem a biurem.
Czytaj też: Test biurka Diablo X-Tensio 1600 – efektownie, wygodnie i w dobrej cenie
Na koniec — cena. W zależności od sklepu, za Twelve South HiRise Pro trzeba zapłacić od 350 do nawet 490 zł. To sporo jak za podstawkę, zwłaszcza że — jak już wspomniałem — łądowarkę MagSafe trzeba dokupić osobno. I chyba wszyscy zgodzimy się z tym, że w tej cenie ładowarka mogłaby już być w zestawie. No ale niestety prawda jest taka, że można się tego spodziewać, kiedy sięgamy po akcesorium określone z góry jako „premium”, które sprzedawane jest w Apple Store’ach. Na koniec dnia spełnia swoją rolę bez zarzutów, a jeśli MacBook rzeczywiście ma służyć jako komputer stacjonarny, to porządna podstawka szybko przestaje być luksusem, a zaczyna być podstawą — dosłownie i w przenośni.
Podwójny stojak Satechi — porządek na biurku bez kombinowania
Poza stojakiem Twelve South chciałem dodatkowo coś, co pozwoli mi ewentualnie korzystać z MacBooka w trybie clamshell, a jednocześnie będzie hubem dla mojego iPada. Pionowy stojak Satechi okazał się dobrym wyborem. To solidny kawałek aluminium z dwiema szczelinami, które pozwalają przechowywać równocześnie dwa urządzenia — u mnie są to właśnie MacBook Pro i iPad mini. Wszystko stoi pionowo, nic się nie przewraca i, co równie ważne, zajmuje dużo mniej miejsca.
Wygląd? Typowo „apple’owski” — matowe aluminium w kolorze Space Gray bez zbędnych ozdobników, pasujące do reszty sprzętu. Nie rzuca się w oczy, ale też nie wygląda jak tani plastik. To detal, ale ważny, jeśli ktoś lubi mieć na biurku estetyczny porządek. Wewnętrzne krawędzie obu przegródek są wyłożone miękkim, gumowym materiałem, więc nie trzeba się martwić, że cokolwiek się porysuje; MacBooka odkładałem tam bez żadnego case’a (nie uznaję zresztą etui na laptopy) i nie ma żadnych rys. Całość, chociaż mała, jest zaskakująco ciężka — ale w tym przypadku to dobrze, bo nie ma strachu odłożyć do tego 14-calowego laptopa i nawet większego, 13-calowego iPada.
Czytaj też: Test Honor 400 Pro – prawie jak flagowiec


Na plus zaliczam coś, czego wcześniej się nie spodziewałem — aluminiowa konstrukcja stojaka i pionowe ustawienie MacBooka poprawiają cyrkulację powietrza wokół obudowy. Dzięki temu laptop mniej się nagrzewa w porównaniu do pracy na płaskiej powierzchni, co może przekładać się na cichszą pracą wentylatorów (szczególnie w modelach jeszcze na chipach Intela, bo te MacBooki lubiły często włączać wentylatory) i, co za tym idzie, większym komfortem użytkowania.
Szerokość przegródek nie jest regulowana — to, co mamy, musi się zmieścić w przestrzeń do około 1,5 cm w przypadku laptopa i około 1 cm przy węższych urządzeniach. Jeśli korzystacie z urządzeń Apple to nie będzie więc problemu, a w innym wypadku raczej nie sięgalibyście po akcesorium Satechi, więc wszystko się tutaj zgadza.


Cena? 150 zł. Ponownie, da się znaleźć na rynku z pewnością tańsze propozycje, ale jeśli siedzicie w ekosystemie Apple i chcecie rozwiązanie stworzone pod produkty giganta z Cupertino od ich partnera, to warto. Świetny i praktyczny dodatek na aesthetic biurko, chociaż nie będę się kłócił z tym, że taka kwota za kawałek aluminium to wygórowana cena.
Czytaj też: Recenzja motorola razr 60 ultra. Drewniany składak to szalony przepis na sukces?
Satechi Slim X3. Przenośna klawiatura z MacBooka
Klawiatura to dla mnie jeden z najważniejszych elementów stanowiska pracy — nie tylko dlatego, że piszę zawodowo, ale też dlatego, że po prostu lubię mieć wokół siebie sprzęt, który jest dobrze przemyślany. Satechi Slim X3 zdecydowanie się do tego grona zalicza. To klawiatura, która może nie krzyczy, że jest wyjątkowa, ale dla osób korzystających z MacBooka od wyjęcia z pudełka będzie intuicyjna i znajoma.
Jej design, jak i sam feeling pisania, od razu kojarzy się z Magic Keyboard od Apple. Mamy tu bardzo podobny układ, niskoprofilowe klawisze i aluminiową konstrukcję w kolorze Space Gray, która świetnie pasuje do sprzętów z nadgryzionym jabłkiem w logo. I właśnie to podobieństwo do Magic Keyboard może być zarówno zaletą, jak i minusem — zależy, czego oczekujemy. Dla mnie, jako osoby przyzwyczajonej do klawiatury w MacBooku, przesiadka była absolutnie bezproblemowa. Pisze się lekko, szybko i precyzyjnie, a dodatek w postaci klawiatury numerycznej ułatwia pracę.



Ale jednocześnie miałem wrażenie, że… to trochę za mało odmiany. Dlatego jeśli chcielibyście spróbować czegoś innego, co nadal będzie dobrze działać w ekosystemie Apple, to może warto rozważyć bardziej wyraziste klawiatury mechaniczne tej marki. Arek niedawno na łamach CHIP recenzował klawiaturę Satechi SM1 i jeśli chcielibyście miłej odmiany pracując przy biurku, polecałbym spojrzeć właśnie w jej stronę.
Czytaj też: Test Oppo A5 Pro 5G – tani smartfon, który możesz bezkarnie utopić
Wróćmy jednak do Slim X3. To typowa klawiatura membranowa, ale w najlepszym tego słowa znaczeniu. Skok klawiszy jest niski, ale wyczuwalny. Jest cicho — co przy nocnym pisaniu jest ogromną zaletą — ale nie na tyle miękko, by tracić pewność przy każdym naciśnięciu. No i te pełny układ QWERTY z klawiaturą numeryczną, świetne podświetlenie z 10 poziomami jasności, klawisze funkcyjne dostosowane do macOS i możliwość sparowania z aż czterema urządzeniami przez Bluetooth jednocześnie. Sam zazwyczaj pracuję na MacBooku, ale zdarza mi się szybko przeskakiwać na iPada — i fakt, że wszystko to jest do ogarnięcia jednym kliknięciem, naprawdę robi robotę.
Klawiatura nie przesuwa się po biurku, a jej wymiary wpasują się w większość stanowisk — 423 mm długości, 114,3 mm szerokości, zaledwie 10 mm wysokości i 440 g wagi. Nie jest więc plastikowo lekka, a ponownie od razu czuć aluminium. Ładowanie przez USB-C to dziś już standard, ale warto odnotować, że bateria potrafi wytrzymać dosłownie kilka tygodni pracy na jednym ładowaniu — nawet przy podświetleniu. Nie wszystko jest jednak idealne. Trochę brakuje regulacji kąta nachylenia — klawiatura leży płasko, co nie każdemu może odpowiadać. Potęguje to jednak tylko moje wrażenie odnośnie tego, że to klawiatura z MacBooka w przenośnej formie.


Jest też delikatna kwestia opóźnienia — czasem po uśpieniu MacBooka potrzeba kilku sekund, by klawiatura znowu zaczęła działać przez Bluetooth. Niemniej — te drobne wady nie przekreślają bardzo pozytywnego ogólnego wrażenia. To sprzęt, który wygląda jak z logo Apple, ale kosztuje wyraźnie mniej — 280 – 400 zł zamiast 900 (biorę pod uwagę Magic Keyboard z polem numerycznym, choć w Satechi brakuje Touch ID). Jest to więc naturalny wybór jako alternatywa dla propozycji bezpośrednio od Apple.
Czytaj też: Test Huawei Watch 5 – innowacja, której się nie spodziewaliśmy
Mysz Satechi M1. Apple’owski minimalizm za niewielkie pieniądze
Klawiatura już była — brakowało tylko partnera do sterowania kursorem. Padło na Satechi M1, również w kolorze gwiezdnej szarości, która okazała się naturalnym uzupełnieniem zestawu. To bezprzewodowa mysz Bluetooth o ponownie czysto apple’owskiej minimalistycznej formie — smukła, lekko zakrzywiona sylwetka, szczotkowane aluminium i eleganckie kółko przewijania sprawiają, że wygląda, jakby wyszła prosto z Cupertino.
Muszę zaznaczyć jedno: od lat jestem bezapelacyjnym fanem Magic Trackpada. Żaden scroll, żaden klik i żadna mysz nie dały mi dotąd tej samej płynności pracy, gestów i intuicji, jaką oferuje gładzik od Apple. I chociaż zdecydowanie bardziej preferuję pracę na gładziku w MacBooku, więc stacjonarnie pierwszym wyborem powinien być Magic Trackpad od Apple, to chciałem pierwszy raz w życiu spróbować myszy na macOS. Satechi M1 nie zdetronizuje mojej miłości Trackpada, jednak uczciwie przyznaję, że pracuje się na niej naprawdę komfortowo.



Chociaż to oczywiste, to chcę podkreślić, że wszystkie produkty Satechi są przede wszystkim „Mac friendly” (ale na szczęście nie „Apple only”), dzięki czemu przesiadka na nie jest przyjemna i nie wymaga żadnego przyzwyczajenia. Nie bez powodu Satechi pierwsze przychodzi do głowy na myśl o akcesoriach do Maców — po prostu wiedzą, jak to robić. I robią to dobrze.
Czytaj też: Grałem już w Cyberpunka na Nintendo Switch 2. Zakochałem się po raz trzeci
Ergonomiczny kształt Satechi M1 dobrze leży w dłoni, niezależnie od tego, czy jesteś prawo-, czy leworęczny. Waga (około 175 g) i dobrze wyważony środek ciężkości sprawiają, że przesuwanie jej po biurku nie wymaga żadnego wysiłku, ale — jak w przypadku klawiatury — nie sprawia też wrażenia plastikowej zabawki. Jest lekka, ale solidna. Aluminiowa obudowa (ponownie w kolorze Space Grey) nie tylko wygląda świetnie, ale też daje poczucie trwałości. Mysz nie skrzypi, nie ugina się pod palcami, a jej klik, choć cichy, jest wyraźnie wyczuwalny i satysfakcjonujący.
W codziennej pracy doceniam też to, że Satechi M1 nie hałasuje jakoś specjalne. Subtelne klawisze i gładkie, aluminiowe kółko przewijania (które świetnie czuć pod palcem) sprawdzają się bardzo dobrze. Sensor optyczny pracuje sprawnie — pracowałem tą myszką na drewnianym biurku, podkładce z ekoskóry czy pościeli na łóżku i nie było problemów z precyzją.


Łączność? Bluetooth 5.0 i szybkie parowanie. Zasięg do 10 metrów pozwala na wygodne sterowanie z drugiego końca pokoju, co w mojej pracy akurat nie jest niezbędne, ale jeśli prowadzicie różne prezentacje, to bez dwóch zdań to docenicie. Na plus zasługuje także wbudowany akumulator litowo-polimerowy ładowany przez port USB-C — jedno ładowanie (około godziny) wystarcza na kilka tygodni codziennego użytkowania. Sam port znajduje się z przodu myszki, a nie od spodu (kto ma wiedzieć, ten wie), a w zestawie znajdziemy kabel USB-C – USB-A do ładowania.
Czytaj też: Recenzja iPad Air M3 (2025). Bezkonkurencyjny mimo braku rewolucji
Największym minusem dla niektórych może być brak regulacji DPI — mysz działa na stałym poziomie 1200 DPI, bez możliwości zmiany tego parametru przyciskiem czy dedykowanym oprogramowaniem. Dla kogoś, kto zajmuje się czymś wymagającym superprecyzyjnego sterowania, jak projektowanie graficzne czy edycja wideo, to może trochę brakować tej elastyczności. Na szczęście, można to w łatwy sposób obejść, dostosowując szybkość kursora w ustawieniach systemowych — na macOS wystarczy wejść w „Preferencje systemowe” i dostosować „Szybkość śledzenia” pod własne preferencje. Szkoda tylko, że macOS nie pozwala na osobne ustawienie odnośnie naturalnego przewijania dla myszki i trackpada, ale to już po stronie systemowej.

Dla mnie, do codziennej pracy, przeglądania internetu czy pisania, to w zupełności wystarcza, ale rozumiem, że bardziej wymagający użytkownicy mogą kręcić nosem na brak sprzętowej regulacji. Warto też pamiętać, że Satechi M1 nie została zaprojektowana z myślą o graczach — to raczej elegancki, minimalistyczny dodatek, który świetnie wygląda obok MacBooka. Na bokach nie ma tu żadnych dodatkowych przycisków — mamy tylko dwa główne i scroll, więc to idealne uzupełnienie biurka, ale nic więcej. Jeśli szukacie stylowego towarzysza do pracy biurowej, a nie sprzętu do e-sportu, to warto się jej przyjrzeć, ale nie jest to produkt dla każdego.


Satechi M1 to akcesorium, które (jak wszystko od producenta z Kalifornii o japońsko-brzmiącej nazwie) dobrze integruje się z ekosystemem Apple — wizualnie i ergonomicznie. Jeśli, tak jak ja, jesteście team Magic Trackpad i do tej pory unikaliście klasycznych myszek jak ognia, to Satechi M1 raczej nie odmieni Waszego życia, ale do pracy w trybie clamshell — sprawdzi się solidnie. Szczególnie, że mówimy tu o gadżecie za około 120 zł, więc jest to do tej pory zdecydowanie najtańsze akcesorium ze wszystkich (nawet od pionowego stojaka!).
Czytaj też: Test Huawei Watch Fit 4 Pro – umie to co smartwatch, ale wygląda inaczej
Ładowarka 3-w-1 Satechi. Ten gadżet zmienił moje życie
Robiąc transformację biurka na aesthetic miejsce do pracy na MacBooku, postanowiłem pójść też w minimalizm jeśli chodzi o kable. I będąc szczerym nie przesadzę, jeśli powiem, że stacja ładująca Satechi 3-w-1 to mój ulubiony gadżet ostatnich miesięcy. Miałem styczność z wieloma ładowarkami, ale ta wyjątkowo przypadła mi do gustu.
Zacznijmy od designu, który — jak już pewnie czytając cały ten tekst zdążyliście się domyślić — pasuje do całości idealnie. Dmukłe, wykonane z połączenia aluminium i solidnego tworzywa. Tutaj jednak bardzo podoba mi się to, że ta konkretna propozycja Satechi jest pionowa, a nie pozioma — dzięki czemu zajmuje jak najmniej miejsca. Całość możemy także poskładać, co sprawia też, że jest to świetny kompan do podróży — a to jest szczególnie przydatne w hotelach (kiedy często ilość gniazdek jest ograniczona), i w ogóle wybawieniem jest na innych kontynentach, gdzie są inne gniazdka. Wystarczy jedna przejściówka, nie trzy, a jeśli mamy tylko jedną, to nie musimy już wybierać, co chcemy naładować jako pierwsze. Doskonała sprawa.



Nowa wersja stacji obsługuje technologię Qi2, co oznacza, że iPhone może być ładowany z mocą do 15 W — to znaczący krok naprzód względem poprzedniego limitu 7,5 W, który obowiązywał w starszych modelach tej serii, chociaż nadal szału nie ma — ale to już kwestia tego, że sprzęt Apple ogólnie nie słyną z szybkiego ładowania. Apple Watch i AirPodsy otrzymują za to odpowiednio do 5 W. Całość zasilana jest jednym kablem USB-C, a w zestawie znajdziemy nie tylko sam przewód, ale także — uwaga — zasilacz 45 W, który dziś jest gatunkiem wymarłym w opakowaniach z elektroniką. W kontekście wspomnianych wcześniej przejściówek w innych krajach, to tutaj tym bardziej nie musimy się martwić, bo w pudełku od razu mamy trzy adaptery sieciowe: amerykański, europejski i brytyjski.
Czytaj też: Test Sony WH-1000XM6 – dobrze, ale czy nie za drogo?
Magnetyczny uchwyt dla iPhone’a działa jak należy — telefon dosłownie „wskakuje” na swoje miejsce i od razu zaczyna się ładować. Można go ustawić zarówno w pionie, jak i w poziomie, co pozwala na bezproblemową współpracę z funkcją StandBy w iOS, pozwalając zamienić telefon w miniaturowy wyświetlacz biurkowy. Apple Watch również ładuje się bezproblemowo, a platforma dla AirPodsów działa bez zarzutu, choć ona jako jedyna nie jest magnetyczna; ale jest na tyle spora, że wątpliwe, żebyśmy źle ułożyli słuchawki.
Z punktu widzenia codziennego użytkownika siedzącego przy biurku największą zaletą tej stacji jest to, że rozwiązuje problem, który wcześniej był dla mnie irytujący: trzy urządzenia i trzy różne ładowarki, każdy z innym kablem i innym miejscem do ładowania. Tutaj wszystko ładuje się razem, w jednym miejscu, z jednego źródła, bez żadnego bałaganu. Biurko wreszcie wygląda schludnie.



Oczywiście nie jest to sprzęt bez wad. Moc 15 W dla iPhone’a to wciąż mniej niż oferują niektóre konkurencyjne rozwiązania (zwłaszcza te spoza ekosystemu Apple), a też trzeba zwrócić uwagę na etui, jakiego używamy do telefonu — bez MagSafe’a nie zadziała. Warto też pamiętać, że stacja nie oferuje klasycznego „szybkiego ładowania” w rozumieniu wielu użytkowników — nie naładujemy iPhone’a od zera do 100% w pół godziny. To bardziej kwestia estetyki i wygody.
Czytaj też: Recenzja Narwal Freo Z10 Ultra. Warto zaufać debiutantom
Finalnie jednak uważam, że to urządzenie, które świetnie sprawdzi się u każdego, kto korzysta z ekosystemu Apple i ma dość ładowania każdego sprzętu osobno (szczególnie, kiedy mam telefon na USB-C, słuchawki jeszcze na Lightning i osobną ładowarkę do zegarka — tu wszystko jest w jednym miejscu, jednym kablem, z różnymi końcówkami w zestawie). Chociaż cena, wahająca się w okolicach 500 zł, może nieco odstraszać — to tutaj nadal mimo wszystko uważam, że warto.
Estetyczne wykończenie, czyli podkładka. Padło na Satechi Premium Desk Mat
Na sam koniec został z pozoru drobiazg, ale w praktyce jeden z tych elementów, które zauważalnie wpływają na komfort pracy przy biurku. Razem z całą resztą akcesoriów przyjechała do mnie podkładka Satechi Premium Desk Mat w czarnej wersji kolorystycznej. Wykonana z poliuretanu przypominającego skórę, jest wodoodporna i łatwa do utrzymania w czystości. Rozlana kawa, okruchy czy ślady po kubku nie są problemem — wystarczy wilgotna ściereczka i wszystko wraca do porządku, a to jest istotne w kontekście utrzymania stanowiska w należytej czystości. Sama powierzchnia jest przyjemna w dotyku, nie za śliska, ale wystarczająco gładka, by myszka działała bez zarzutu.




Rozmiar maty jest sensownie dobrany — 680 szerokości i 314 mm głębokości mieści pełnowymiarową klawiaturę, mysz i jeszcze zostaje miejsce na telefon czy notatnik. W nowej wersji dodano dodatkowe 10 cm długości, co daje więcej przestrzeni roboczej, szczególnie jeśli na biurku lądują także inne akcesoria. Od strony wizualnej podkładka wpisuje się we wspominany już wielokrotnie minimalistyczny styl — matowa czerń, brak żadnych detali, nic nie odciąga uwagi od reszty setupu. To solidny, praktyczny element wyposażenia, który dobrze spełnia swoje zadanie. Ceny w tym przypadki wahają się od 170 do 200 zł, więc nadal z całego zestawu najtańsza jest myszka. Co jest dość zaskakujące.
Czytaj też: Nie wierzę w tę cenę. Recenzja CMF Buds 2 Plus
Biurko jak centrum dowodzenia
Dzięki tym akcesoriom (oraz osobno monitorowi, który towarzyszy mi jako drugi ekran od wielu lat) mój MacBook przestał być tylko laptopem, a dodatkowo stał się sercem pełnoprawnego stanowiska pracy. Twelve South HiRise Pro i pionowy stojak Satechi uporządkowały przestrzeń i poprawiły ergonomię. Satechi Slim X3 i M1 pozwalają pracować w trybie clamshell lub wygodniej na dwóch ekranach, ładowarka 3-w-1 wyeliminowała bałagan z kablami, a Premium Desk Mat dodała całości szyku. Każdy z tych produktów ma swoje drobne wady, ale razem tworzą spójny setup, który sprawia, że praca przy biurku jest zdecydowanie przyjemniejsza, niż wcześniej.

Nie da się jednak ukryć, że większość z tych akcesoriów to rozwiązania drogie — czasem wręcz nieproporcjonalnie do funkcji, jakie oferują. Tylko kilka z nich można z czystym sumieniem określić jako naprawdę warte swojej ceny. Jeśli więc planujecie podobną transformację biurka, warto dokładnie przemyśleć, które z dodatków rzeczywiście wpłyną na Wasz komfort, a które są bardziej kwestią estetyki niż realnej zmiany w codziennej pracy. Z pewnością na rynku da się znaleźć dużo tańszych opcji, ale jeśli cenicie sobie wygodę i siedzicie po uszy w ekosystemie Apple, rozwiązania od ich partnerów nie zawiodą.